wtorek, 27 maja 2014

I

I.


Mrok wlewał się do zamku Tanis każdą możliwą drogą. Chłodny powiew towarzyszył mu wpadając w nieszczelne okiennice. Kamienne ściany twierdzy, zalane atramentem prawie znikały na tle Gór Południowych. Gwar mieszkańców ustępował, a cała okolica zasypiała na dobre.
 Główny korytarz był pusty. Tylko gęste od kurzu powietrze wypełniało jego przestrzeń . Z czasem nabierało ono granatowego, ciężkiego koloru. Szalejący na zewnątrz wiatr tworzył świst w każdej szczelinie, który jak brzytwa rozcinał panującą ciszę.
W bocznym holu po zachodniej stronie co kilkanaście metrów paliły się świece. Ich płomień był skąpy na tyle, by w noc taką jak ta, gdy księżyc skrywał się za chmurami sprawiły, że postać posuwająca się wzdłuż korytarza była prawie niedostrzegalna. Prawie. Bo co kilka metrów światło odbijało się od kilku punktów razem tworzących sylwetkę. Co kilka metrów dostrzec można było zarys ułożony z migotających elementów ubioru. Punkty pojawiały się i znikały. Sunęły przed siebie z każdą chwilą stając się wyraźniejsze.
Wkrótce do sylwetki dołączył dźwięk kroków. Echo niosło je, mimo nieudolnej próby ich tłumienia. Ciężkie buty rytmicznie stukały o kamienną posadzkę. Przy braku innych odgłosów sprawiały wrażenie nadciągającego, ciężkiego wałacha wojennego, okutego tylko po to by budzić trwogę we wszystkich stojących na jego drodze. Uderzały jak obuch z każdym krokiem, a było ich już kilkanaście. Hałas narastał.
 Wiadomym było, iż ktokolwiek to był, nie chciał on zbudzić i poinformować innych, że udaje się w stronę drzwi, spod których prześwitu każdy powiew niósł zapachy kobiecego potu i mydlin. Ktoś o bardziej wyostrzonym zmyśle węchu szybko mógłby się domyśleć co znajdowało się za nimi. Była to pralnia, połączona z miejscem do spania dla służek. Mężczyzna zmierzający w ich stronę był tego świadomy, nawet i bez wzmożonej wrażliwości na wonie.
 Przeszedł kolejnych kilka kroków. Cień i błysk naprzemian z odgłosem stąpania  kończące się szkrzypnięciem zawiasów. Niemal lśniące naramienniki i hełm wkroczyły w mieszaninę ciemności i zapachów za przestrzenią otwartych drzwi i zniknęły na dobre. W tym samym momencie w ciemności wydawałoby się, że błysnęły oczy. To była wyczekana przez intruza chwila, aby wyjść zza skalnego filaru.
 Idąc, a raczej sunąc w cieniach w stronę skręcanych schodów rozmyślał nad groteską tego co przed chwilą widział. Świadczyło to tylko o tym, że ludzi zawsze gubią ich pierwotne instynkty, ich niezaspokojone potrzeby.
Czegóż to nie robi się dla miłości. – Podniósł górną wargę z jednej strony. Szczękę miał ściśniętą. Ironizował.  Ciekawe czy to miłość?
 Zlany z tej samej materii co ściana, wzdłuż której zdawałoby się płynął, rozwijał w wyobraźni przebieg wydarzeń, które nastąpiły by po ujawnieniu się, iż na warcie tego konkretnego strażnika ktoś niechciany w tym miejscu mógł swobodnie przemieszczać się pomiędzy izbami.
 Często myślał w ten sposób. Kilka kroków w przód. Jeśliby jego tor myśli przyrównać do błyskawicy, a za początek wziąć chwilę obecną i wydarzenia jakie mają miejsce tu i teraz to właśnie w tym momencie przeskakiwał z gałęzi tej jednej błyskawicy na drugą. Każda z nich była niezależna, inna od pozostałej. Każda pędząca we własnym kierunku i kończąca się gdzieś indziej. Ciągle się dzieliły. Takich błyskawic było w jego głowie mnóstwo. Trzymał nad nimi pieczę, kontrolował burzę. Manewrował między alternatywami rzeczywistości.
Mijał się z kolejnymi filarami, które im wyżej patrząc przypominały suknie opadającą na podłoże. Podłożem dla nich sufit. Zmyślna wizja architektoniczna nie umknęła jego uwadze. Mało rzeczy umykało.
Pomieszczenie do którego dostał się przez ciężkie, ledwo otwierające się drzwi było większe niż reszta. Wysokie.
A oto i sala audiencyjna  - pomyślał.
Mimo tego, że było w niej ciemno, jego wzrok przystosowany już do braku światła dostrzegł jak bogato zdobione jest krzesło znajdujące się na jej końcu, umieszczone pomiędzy dwoma wysokimi sztandarami rodu Labbecków, ciągnących się aż po samo sklepienie. Rezydujący w Tanis Lord Sigurd jak było wiadomo właśnie z tego rodu się wywodził. Po chwili zauważył również witraże w okiennicach, na wysokości równej około trzech jego. W dzień zapewne koloryzowały one snopy słonecznych promieni wpadających przez nie do sali. Teraz tylko pomogły mu zorientować się, że księżyc musiał wyłonić się zza chmur. Wszechobecny granat nieco ustąpił.
Miał już okazję poznać wnętrza budowli od kiedy wdarł się wadą konstrukcyjną  zamkowego muru i nie było to wcale miłe wrażenie. Znaki brudu i niechlujności mieszkańców były do wyczucia praktycznie na każdym kroku. Pomieszczenia niżej przesiąknięte szczurzymi odchodami przekonały go w myśli, że twierdza swoje lata świetności ma za sobą. Jednak w porównaniu do dziedzińca, czy korytarzy, ta sala była w dość znośnym stanie. Nawet bogata była w drobiazgi na których co chwilę zawieszał oko. Niektóre malunki wiszące z rzadka na ścianach musiały być bardzo stare i zapewne cenne. Zwłaszcza mniejsze ikony, ze złoconymi ramkami. Oblewał swoim spojrzeniem wszystkie małe szczegóły wystroju wnętrza, aż po chwili otrząsnął się i ruszył dalej.
Za kolejnymi drzwiami przestrzeń była nieco mniejsza, lecz przestronność komnaty świadczyła o jej funkcjonalności.
- Tu odbywały się przyjęcia
 W tym przekonaniu utwierdził go zauważony wielki pełen śladów ostatniej uczty stół usytuowany pod ścianą. Jedzenie zostawione na nim było bliskie zepsucia. Było go na nim sporo. Jedna chłopska rodzina, licząca pięć osób mogłaby wyżywić się tym wszystkim co stało przed nim przez przynajmniej tydzień, jak oszacował.
Słyszał w kątach ciche ocieranie szczurzych futerek o ścianę.
- Ignorancja, egoizm i przede wszystkim głupota – mruknął.
Według niego, każda rzecz winna być wykorzystana do końca. Marnotrawstwo jest nieefektywne i staje się domeną czystego bezsensu. Braku wyobraźni.
- Przepych staje się chorobą, która niesie za sobą ślepotę. Żyją w swoim zamkniętym światku, z własną wizją na życie.Przekonani iż są czymś lepszym, ze względu na urodzenie czy posiadanie.  Może nie tyle złego w tej ignorancji co w niewiedzy. Tak, wykończy ich niewiedza, skutek tej zarazy którą się karmią. Piękną rzeczą jest śmierć która jest taka sama dla wszystkich.
 Przemieszczając się w stronę kolejnych schodów szacował ilość czasu jaki zajęło mu dostanie się na piętro z pokojami dla gości, faktycznie było to jakiś kwadrans. Podobnie też przewidywał on sam, dość  obiektywnie sumując wszystkie momenty. Wiedział jak wielkie znaczenie ma dobra umiejętność pilnowania ich upływu dla kogoś w jego sytuacji i jak może wpłynąć na wynik niepoprawne złudzenie, że samotność w ciemności spędza się wolniej.
 Znalazł się za łukiem wieńczącym koniec klatki schodowej.
 Strażnicy nie robili regularnych obchodów. Prawie nie robili ich wcale, dlatego też zadanie nie należało do najtrudniejszych.  Na ten fakt składała się również niesubordynacja tych nielicznych wartowników, której kolejnym dowodem był niosący się zapach alkoholu, prowadzący do drzwi strażnicy na flance.
Piętro na które wkroczył zdawało się spokojniejsze. Korytarz prowadzący do pokoi był uszczelniony, na ścianach zamieszczone były drewniane obicia, a sufit był niżej. Powietrze różniło się od tego które wdychał wcześniej. Cieplejsze i bardziej wilgotne. W kilkanaście kroków mógł przejść przypominający sztolnię przedsionek. Idąc wzdłuż niego zdał sobie sprawę, że gdy ktoś pojawi się na drugim końcu, może go łatwo dostrzec. Należało się śpieszyć.
Gdy ruszył w z zamiarem otworzenia pierwszych drzwi po lewej, echo zaczęło nieść w jego stronę czyjeś chrapanie. Było ono na tyle głośne, że od razu zorientował się skąd dobiegało. Jak wiedział, więcej osób niż goniec, którego zamierzał odwiedzić , nie powinno być w gościnnych komnatach.
 Lekko pchnął dzwi. Pokój ten jednak był zamknięty na prymitywną zasuwę, bo próby jego otwarcia spełzały na niczym, podobnie jak wsuwanie wytrychów do dziurki na klucz, w której złamany niegdyś został on sam. Inaczej było z pomieszczeniem obok, do którego udało mu sie dostać. Miało ono wejście na mały balkon. Wszystkie na tym piętrze miały. Była to taka sama komnata gościnna, jak ta do której wejść nie mógł. Po zapachu zgnilizny i pajęczynach które oplotły jego twarz stwierdził jednak słusznie, iż dawno nikt z niej nie korzystał.
Okienko do którego podszedł wydałoby z siebie zgrzyt, który nie byłby żadnym z naturalnych odgłosów zamczyska, gdyby wcześniej nie użył na jego zawiasach oleju o ciemnej barwie. W jego ocenie przez nie łatwiej było się dostać na balkon niż przez zasunięte łóżkiem drzwiczki.
Przy wyjściu na zewnątrz uderzył go powiew chłodnego powietrza, będacy lekarstwem na jego nos zmęczony zapachami tego miejsca. Przed oczami miał teraz widok na skromny dziedziniec, a za murami widać było światła miasteczka, dalej małe błyskające punkty ognisk w okolicznych wioskach. Wysokość dawała mu poczucie mocy, podobne do tego gdy stając w cieniach zostaje niezauważany przez innych. Nieopisane wrażenie, że ma się największy wpływ na to co wydarzy się w następnych chwilach.
- To jest najprawdziwsza władza, panowie królowie.
 Zrobił głęboki wdech i już począł orientować się w sytuacji.
Wzdłuż ściany z ociosanych kamieni ciągnął się rząd kilku balkonów, zbudowanych i zdobionych identycznie jak ten na którym się teraz znajdował. Wszedł na balustradę, która jak zauważył była dość chropowata. Nie było możliwości poślizgu. Skok na kolejną został zatem wykonany automatycznie. Stopy wylądowały na podłodze, a rękoma złapał poręcz. Wysokie buty które od spodu miały lekki, miękki materiał zapewniły mu hałas równy zeru. Krótka opończa szyta tak by z lewej strony była dłuższa i przecinała plecy na skos lekko zafalowała podczas zwisu odsłaniając wąski sztylet, kilka malutkich fiolek i sakiewkę w której bynajmniej nie znajdowały się monety.
 Przeskoczył balustradę i udał się w stronę drzwiczek. Uprzednio zaglądnął w okno. W środku zauważył że goniec którego tropił śpi. W tej chwili wiedział już, że to właśnie on wydawał z siebie dźwięk chrapania. Wślizgnął się na wpół otwartymi dzwiczkami, nawet nie uchylając ich, następnie przybrał pozycję przypominającą siedzącego kota. Kolejną chwilę zajęło mu ponowne dostosowanie oczu do ciemności. Gdy już się to stało począł rozglądać się po izbie, nie zwracając uwagi na falujące w rytm oddechu wzniesienie na łożu w kącie po prawej. W tym momencie jego wyobrażenie o gońcach odeszło w niepamięć, ponieważ osoba zajmująca się powinnościami gońca nie miała w jego ocenie warunków aby się tym zajmować. Był on dwa razy cięższy od niego samego.
Jak było mu wiadomo królewskim gońcem nie mógł zostać byle kto, a już zwłaszcza nie ktoś o wymiarach faceta śpiącego na łożu obok. Postać ta, jak stwierdził musiała być efektem wszechobecnego nepotyzmu panującego na głównym lądzie.
 Po kilkunastu sekundach przeczesywania wzrokiem pomieszczenia, zdecydował że najpierw sprawdzi otwierane szafki sięgające pasa.
Listu z królewską pieczęcią, którego poszukiwał tam nie znalazł. Wcale nie liczył na to że od razu go znajdzie, zakładał iż optymizm jest skutkiem wielu rozczarowań. Odsuwając się od kredensu przemieścił się wgłąb niewielkiego pokoju, a jego oczom ukazało się biórko, kształtu którego nie mógł zauważyć będąc przy drzwiczkach prowadzących na balkon. Na nim znalazł tylko przyciski do papieru, inkaust i pióra wsadzone we flakonik. Pod blatem znajdowały się dwie szufladki. Otwierając pierwszą z nich jego oczom ukazała się księga o wątpliwej wiarygodności treści, którą pamiętał jeszcze z czasów spędzonych w Danturn. Księga ta prawiła o rzekomych mutantach zamieszkujących lasy północnych stepów, opisanych przez podróżnika o równie wątpliwej domenie Vexlinga Fortedreve’a. Został on przed stu laty spalony na stosie przez kapłanów Firiatu odłamu głównej religii panującej na głównym lądzie, posiadającej spore poparcie swego czasu. Autor został uprzednio uznany za heretyka, zresztą jak wielu innych badaczy, naukowców i podróżników którzy jawniej głosili swoje teorie stające naprzeciw naukom głoszonym przez kapłanów. Patrząc na okładkę jednak co do Vexlinga nie miał wątpliwości. Był zwykłym pomyleńcem i bajkopisarzem. Zastanowił się natomiast ile udało mu się przed śmiercią zarobić na tychże głupotach przez niego głoszonych a przez pospólstwo i wieśniaków zapewne z zapartym tchem słuchanych.
W kolejnej szufladce zauważył kawałek materiału, na którym położone były sygnety z insygniami gońca. Były one dość drogą biżuterią, na którą jednak ciężko byłoby znaleźć kupca nawet dla niego, a jeśli już to napewno nie bez pytań, na które odpowiadać by nie chciał. Z każdą chwilą spędzoną w komnacie odczuwał pewnego rodzaju dyskomfort, którego podłożem jak sam podejrzewał była obecność śpiącego. Gorszą sprawą jednak było to, że jedynym z kolejnych sensownych miejsc do przeszukania była szafka nocna, ułożona tuż przy łożu od strony nóg denata.
 Podchodząc w przykucniętej pozycji do swojego kolejnego obiektu poszukiwań, zastanawiał się jak ważna jest informacja ukryta w kopercie, której dostarczeniem przynajmniej nie w tej chwili zajmował się osobnik na łożu. Nie miał w zwyczaju pytać swoich klientów o detale jak zawartości listów które przejmował i wiedział też że w tej sytuacji raczej ich nie pozna.
 Królewskie listy nie mogły ot tak po prostu znikać. Ten musiał zostać przepisany. W jego staraniach leżało to aby nikt nie poznał się na tym, że ktoś mógłby mieć wgląd w informacje w liście zawarte, lub by spostrzegł to jak najpóźniej. Z każdym krokiem w stronę łoża, czuł narastający zapach nieświeżej pościeli, intensywnej woni drewna, z którego wykonana była konstrukcja utrzymująca mebel w kupie i lekkie metaliczne przebicie niewiadomego pochodzenia.
Otwierając szufladkę przeglądał rzeczy należące do śpiącego. Wśród nich znajdowała się mapa szlaku po którym miał on zmierzać. Po tym wywnioskował że goniec nie znajduje się nawet na półmetku drogi o ile końcem jego podróży miał być zamek Rodynn. Pod mapką znajdowała się koperta z odbiciem królewskiej pieczęci w czerwonej kropli wosku. Wziął ją do ręki, a następnie z uwagą skupioną na kolejne kroki oraz na tempo oddechu śpiącego udał się w stronę promieni księżyca. Wyciągając kartkę zabierał się do przepisania zawartości koperty. Spróbował wczuć się w sytuację gońca.
- Gdybym obudził się na jego miejscu w tej chwili… Starałbym się ciszej oddychać, żeby słyszeć tego kto jest tu ze mną. Nie chciałbym,  żeby wiedział że się przebudziłem. Czułbym się przerażony. Nie oddychałbym wcale.
W tym przypadku się to nie stało. Goniec charczał głośno, bezustannie.
Z jednej z kieszeni skórzanego pasa sięgnął po podłużny przedmiot wypełniony atramentem, przeznaczenie miało takie samo jak pióro gęsie leżące na biurku, natomiast walory estetyczne już nie do końca. Dla niego ważnym było iż spełniało swe zadanie, do którego już zamierzał się zabrać. W tym celu zdrapał pieczęć, a jego pozostałości odłożył obok. Tekst znajdujący się na kartce w kopercie wskazywał na czas i miejsce pewnej dostawy. Rodynn było tym miejscem, a dostawa o której była mowa miała się dokonać w przeciągu dziesięciu świtów maksymalnie. Język jakim były pisane poszczególne informacje był skąpy i w zasadzie więcej informacji  nie przekazywał. Zdziwiło go to, że nie był on zaszyfrowany. To, że więcej szczegółów nie odkrył nie wywarło na nim wielkiego zawodu. Przepisał zawartość na kartkę, którą następnie schował do paska na opasze. Z doświadczenia wiedział, że w trakcie przeszukiwania nie jest to pierwsze sprawdzane miejsce. Oddech był nadal stabilny.
Kolejnym krokiem było wsadzenie listu do koperty i ponowne przywrócenie pieczęci na swoje miejsce. Do tego drugiego normalnie potrzebowałby płomień świecy, którego z oczywistych powodów w tej komnacie znaleźć nie mógł. Sytuacja więc wymagała innego rozwiązania, na które był już przygotowany. Wyciągnął z kolejnej kieszonki na pasie dwa małe szkiełka w kształcie binokla, jednak o znacznie mniejszej grubości. Na jedno z nich wlał zawartość jednej z małych fiolek. Zaraz po tym z innej fiolki wylał znów inną ciecz. Gdy te zaczęły ze sobą reagować, pojawił się cieńki sznur szarego dymu ciągącego się w górę. Zapach unoszący się przy tym nie był czymś przyjemnym, ale wiedział, że przy uchylonych drzwiach na balkon szybko zniknie. Nad pierwsze szkiełko przyłożył drugie, a na nie zebrany wcześniej wosk o królewskim czerwonym kolorze. Ciepło wydzielające się z reakcji dwóch cieczy podgrzało pieczęć do stanu płynnego, który umożliwił mu wlanie go z powrotem na zamknięcie koperty.
Z sakiewki wyciągnął metalową odbitkę insygnii królewskich. Była ona oczywiście tylko jej podrobioną wersją, jednak podrobioną w stopniu prawie idealnym, z resztą nie jedyną w jego posiadaniu. Po przyciśnięciu wosku pieczęcią i jego zastygnięciu, schował przedmioty do kieszonek, a zawartość substancji na pierwszym ze szkiełek zneutralizował najpierw proszkiem z kolejnej z fiolek.
W tym samym momencie gdy już przymierzał się do odłożenia listu na swoje pierwotne miejsce, kształt pod przykryciem drgnął.
Postać z cienia przylgnęła do ściany.
Ostatniej w pomieszczeniu, którą wzrokiem mógł ogarnąć śpiący. Goniec zdawał się przebudzać.
 Chwilę później jednak odkaszlnął i odwrócił się na drugi bok.
Wśród odgłosów w zamku, wkrótce znów można było usłyszeć jednostajny oddech. Dopiero teraz skojarzył jeszcze jeden zapach w komnacie, którego przyczyny nie mógł się odnaleźć. Goniec musiał mieć gorączkę, dlatego wyczuwał metaliczną woń w jego pocie.
 Postać z cienia mogła zatem spokojnie wsunąć list spowrotem na swoje miejsce. Miał wszystko czego potrzebował. Księżyc jakby na zawołanie znów skrył się za chmurami topiąc mrokiem resztki światła w komnacie. Gdyby wygrał z chmurami ponownie i rzucił kilka snopów swoich białych promieni przez okna komnaty by możliwe było dostrzeżenie jakichkolwiek zarysów ludzkiej sylwetki takowej nikt by już nie zauważył, bo w komnacie został tylko falujący pod przykryciem kształt na łożu.