wtorek, 16 września 2014

VI

VI.
                - Patrzcie kurwa raz ostatni bo wiecznie żyć nie będe. Chwytając klingę dwurącz unieście ją nad siebie, jak siekiere. Raz! Uderzenie prowadźcie pod ukosem, w lewą stronę, prawa noga w tym samym momencie do przodu. Dwa! Z tej pozycji drugie uderzenie w poziomie z lewej do prawej, nogi już szeroko, na tej samej wysokości. Trzy! Klingę przyciągać do siebie, lekki skręt tułowia w prawo i wypad lewej nogi, pchnięcie! Cztery! Do usranej śmierci ćwiczyć będziecie to, po nocach śnić będziecie o tej sekwencji, jazda!
Na znak komendanta rozbrzmiał huk uderzanych manekinów naprzemian z przecinanym powietrzem. Dookoła placu ćwiczebnego na zamku w Glasswig pełno było pociętych szmat i siana, z których zrobiony były kukły. Żołnierze mokrzy od potu powtarzali ciosy, a z ich twarzy wyczytać się dało iż nie mogą doczekać się owej uasranej śmierci. Nie znał litości. Komendant Robert van Vlyis, współtwórca nowej jednostki mieczników, oraz osobisty doradca wasala Simona Lamberta właśnie dokonywał segregacji ochotników. Od dwóch godzin machania mieczem liczba chętnych odbierania tygodniowego żołdu w trakcie kampanii zredukowała się o połowę, a zapewne po godzinie kolejnej, zostanie ich jedna czwarta z całości. Będą to albo ci którzy walkę mają we krwi, bądź ci którzy dla pieniądza wytrzymają każdy wysiłek. Tylko takich szukał van Vlyis.
- Komendancie, pan Lambert wzywa pana do siebie! – Krzyczał już przy wejściu na plac kasztelan.
- Jest u siebie, mówi, że pilne. – Dodał, gdy komendant mijał go w wejściu do twierdzy. Nie obdarzył otyłego urzędnika nawet spojrzeniem. Wchodząc na pierwsze piętro zamku zauważył wychodzącego z komnaty Simona gońca. Przepuścił go na schodach i podniecony swoimi przypuszczeniami co do powodu wezwania ruszył żwawym krokiem na górę.
Jak było wiadomo w całym Ellander, wasal Lambert był wielkim miłośnikiem łowów. Jego komnata w Glasswig była wręcz przepełniona rogami, wypchanymi truchłami i skórami. Z racji tytułu jaki mu przysługiwał okoliczny las, w jego lennie był terenem łowieckim do dyspozycji tylko dla niego i jego drużyny. Nie przeszkadzał mu fakt że większość ludzi którzy żyli z łowiectwa w tym miejscu, na mocy dekretu, który zabraniał im zabijania tutejszej zwierzyny, zmuszeni byli często na głodowanie. Każdy bowiem „kłusownik” z wyboru czy nie skazywany był na ciężkie kary cielesne i nierzadko na śmierć, w zależności od humoru wasala. Według Lamberta dekoracje w jego komnacie przedstawiały historie. Dla każdej z pozostałości pobliskiej fauny miał inną opowiastkę pełną mrożących krew w żyłach zwrotów akcji, które przedstawiał przy okazji uczt i balów wśród znajomych. Po tego typu bajaniach ludzie skorzy byli uwierzyć iż ustrzelenie wiewiórki jest nielada wyczynem.
- Witaj Robercie, mam wieści od naszego przyjaciela Manxa. – Komendant zbliżył się i spytał.
- Jakie wieści, panie?
- Lepiej zobacz sam. – W wyciągniętej do niego dłoni trzymał kawałek papieru. Van Vlyis chwycił go, rozłożył, po czym zaczął czytać.
- Hmm.. zaszyfrowane – Stwierdził -  kto panie pomoże nam to odczytać?

- Robercie mój drogi – Odparł spokojnym głosem Lambert. – Dowiedziałem się, że ...

piątek, 29 sierpnia 2014

V

V.
                W świetle zachodzącego słońca dumnie odbijały się litery szyldu zakładu jubilerskiego radnego Clargusa, umiejscowionego na głównej ulicy miasta Tihr. Zakład prosperował całkiem dobrze, choć dwie dekady temu sytuacja przedstawiała się z zupełnie innej strony. Wybudowanie ostatnich kamiennych wzmocnień w murach miejscowego zamku i konkurencja w usługach kamieniarskich zmusiły jego rodzinę do porzucenia sprowadzania, ociosywania i handlu surowcem wydobywanym w pobliskim kamieniołomie. Życie rodziny Bronna Clargusa nie było już tak dostatnie jak dotychczas. Oszczędności, z których zaczęli żyć nie wystarczały na wytrawne kolacje i nowe stroje dla rozpieszczonych córek.  Brat Bronna, Manx, wyjeżdżając na wojnę zostawił pod jego opieką swoją jedyną potomkinię Daedre i sam w poszukiwaniu pieniędzy wyruszył na wojnę krórą toczyli Ellanderscy baronowie ze wschodnimi Khanami. Niewielki żołd wypłacany przez władców zmuszał żołnierzy do ukrywania łupów zdobywanych po kolejnych zwycięstwach, przed swoimi dowódcami. Manx był jednym z wielu który również tak postępował. Do zdobyczy głownie należały rubiny i jadeit. Wojownicy ze stepów w swoich wierzeniach używali ich do zaklinania duchów zmarłych przodków, mających dawać im odwagę i siłę na polu bitwy. Szlachetne kamienie były często ozdobą w rękojeściach szabli, w które wyposażeni byli żołnierze ze wschodu. Przed klęską Khanów ochronić nie mogły ich nawet najsilniejsi ze zmarłych przodków, bo po prostu byli martwi. Zacofane, słabo wyposażone i niezorganizowane oddziały nomadów nie miały szans z Ellanderską kawalerią, czy kusznikami. Na rynek starego kontynentu szybko zaczęły wpływać towary, które doprowadzały do rozwoju handlu w każdym większym mieście. Plądrowane obozy Khanów dostarczały niewolników, nowe rodzaje zbóż, przypraw a także kamieni szlachetnych, sprzedawanych przez byłych żołdaków. Korzystając ze znajomości i wpływów brata, Manx postanowił zaciągnąć pożyczkę, której środki przeznaczył na odkupywanie znalezisk żołnierzy wracających ze służby. Kamienie te skupywał często po zaniżonych cenach, wykorzystując niewiedzę sprzedających. Warsztat kamieniarski przerobił na zakład jubilerski, a z zebranych znalezisk wytwarzał klejnoty i biżuterię. Jego wyroby w dość krótkim czasie zaczęły być wychwalane przez miejscowych bogaczy. Wyrabiając sobie renomę i zarabiając więcej pieniędzy sam uzyskał posadę radnego. Każdy ambitny bogacz wiedział, że aby utrzymać swoją pozycję musiał ją stale wzmacniać. Nowe towarzystwo tylko czekało aby wbić nóż w plecy  i oglądać upadek nowobogackiego, Nic bowiem nie cieszy ludzi tego pokroju jak widok obiektu swojej zazdrości przegrywającego grę, której zasady ustalają oni sami. Manx wcale nie zamierzał próżnować, nigdy nie chciał dopuścić do tego aby jego rodzina musiała oglądać to co on widział na wojnie. Zyskując znajomości i oddając przysługi chcąc, czy nie chcąc wkońcu wplątał się w politykę. Wspieranie odpowiednich osób, które obejmować miałyby odpowiednie stanowiska było w tych czasach w modzie, oczywiście korzystne tylko wtedy gdy sojusz taki zawierany jest z kimś kto o swoich długach nie zapomina.
Pierwsze piętro budynku zakładu było piętrem mieszkalnym. Pokojów było conajmniej sześć, do tego spore pomieszczenie jadalne i gabinet Manxa. Siedząc w tym ostatnim radny usłyszał przez uchylone okiennice stukot końskich kopyt nasilający się w dzwięku. Wychylając się zauważył swoją córkę Deidre i „dostawcę”, jak do tej pory go zwał. Zostawili konie na tylnym podwórzu i ruszyli oboje w strone tylniego wejścia. Najpierw postanowił załatwić z nim interesy na dole w sklepie, jednak wybór jego córki uniemożliwił mu taki przebieg rzeczy, bo tylnie wejście prowadziło odrazu na schody i piętro. Manx szybko przywrócił swoje biórko do porządku i wyszedł na korytarz. Pierwsza weszła Deidre, wpuszczając go do środka za sobą powiedziała żeby zaczekał. W pomieszczeniu zapachniało przyrządzanymi posiłkami. Deidre szła wzdłuż korytarza, gdy w tym samym momencie z drzwi na lewo do których już się kierowała otwarły się. W progu stanął mężczyzna w krótko ściętych czarnych włosach i cieńkim wąsikiem podkreślającym jego małe usta, jak ocenił miał on około czterdziestu lat. Przy dziewczynie wyglądał na nieco od niej wyższego. Na jego widok Deidre kiwnęła głową.
- Ojcze. – Powiedziała krótko. Jej ton brzmiał jakby zadawała pytanie.
- Córko? – Odpowiedział. Ta położyła rękę na jego ramieniu i ruszyła w stronę pomieszczeń z których dochodził zapach jadła. Wszystko działo się bardzo szybko, a ktoś nieznający tych dwojga mógłby pomyśleć że to powitanie nie było zbyt ciepłe. Może i faktycznie tak było, ale on kochał ją i ona jego, to było pewne dla obojga. Mężczyzna popatrzył w jego stronę i skinął głową zapraszając do swojego gabinetu.
 Na progu zapachniało papierem i opiłkami metalu. Pomieszczenie było całkiem przestronne, pełno w nim było ksiąg na ciemnych drewnianych półkach. Po lewej stronie znajdowały się popiersia kobiet i mężczyzn oraz odlewy rąk. Jedne i drugie przystrojone biżuterią, w ostatnich promieniach słońca wręcz rzucały się w oczy w ciemnym pomieszczeniu. Mężczyzna zapalając święcę ręką wskazał na drzwi. Zamknął je. Manx zaczał:
- Panie Nathair. Wierzę, że podołał pan zadaniu? Walery powiedział.. że pan załatwia sprawy. On nie ręczyłby bez powodu.
- Owszem, nie ręczyłby. – Odrzekł wyciągając świstek ze skrytki w opasze.
- To jest to? List królewski? Nie wierze.. – Manx patrzył na poskładaną kartkę i nie mógł powstrzymać się od poprawienia na krześle.
- Pełna zawartość listu, tak jak było w umowie.
- Niesamowite.. – Odparł radny po czym zaczął drapać się po wąsie. – Czy nie obawiasz się konsekwencji? Za takie coś..
- Z całym szacunkiem, ale mógłbym spytać o to samo, a zwykłem nie zadawać zbędnych pytań dotyczących zleceń. – Rzucił szybko, po czym położył treść listu na biórko.
- Tak, masz rację, oboje wiemy co robimy. – Manx chwycił za pióro i zaczął wypisywać czek. Nie zajrzał jeszcze co jest napisane na skrawku papieru. Jak wywnioskował Nathair, musiał mu zaufać, a Walery zapewne też dość mu o nim nagadał.
- Jest zaszyfrowany. – Mruknął patrząc jak Manx kończy.
- Wiem, dlatego też nie sprawdzę co w nim pisze. Przynajmniej nie dziś. – odrzekł mimo wszystko z lekką nutą optymizmu – Na ten czek poręczy każdy z banków w tym mieście. 2000 denarów, tak jak było w umowie. – Mówiąc to lekko uśmiechnął się i popatrzył na niego. Więc i on musiał mu zaufać, że faktycznie dostanie swoje pieniądze. – Nie chciałbyś mieć powodów bym ci nie ufał panie Clargus – Pomyślał odbierając pokwitowanie. W tym samym momencie o okiennice zaczęły stukać pierwsze krople deszczu.
- Powiedz mi, czy nie zostałbyś choćby na kolację? I tak zbiera się na ulewę. Walery mówił sporo dobrych rzeczy o tobie, chciałbym cię poznać, myślę że jesteś naprawdę wartościowym człowiekiem. – W jego głośie usłyszeć dało się czystą ciekawość. A ton w jakim wypowiadał słowa prawie zabraniał odmowy.
- Nie leży to w moim zwyczaju. – Odparł Nathair ze zdziwieniem. Zwykle nikt tak nie postępuje przy finalizowaniu interesu. Po krótkiej analizie dodał : - To chyba nie najlepszy pomysł.. – I uchylił drzwi do gabinetu.
- Te dwa tysiące.. To wyraz uznania dla pracy. Kolacja to okazanie szacunku, czy myślisz że pana nie szanuję, panie Nathair? – Kończąc wypowiedź wstał od biórka i nie czekając na reakcję zawołał:
- Marto, nakryj jeszcze dla jednej osoby! – W odpowiedzi z końca korytarza usłyszeli :
- Chwila i będzie gotowe panie Manx, proszę do stołu!
- W sumie czemu nie.. – Pomyślał – Zjem i od razu wyruszam.

Kolacja przebiegła w miłej atmosferze, Manx przekonał go do siebie opowiadając o swojej służbie, co prawda szczędząc szczegółów Marcie i Daedre. Mimo to wyczuł, że w jego życiu przydarzyło się również sporo złego, rzeczy których widzieć nie powinien na pewno stanowiły źródło jego zmiany po powrocie do domu. Radny namówił go do zostania na noc, obdarzył go niecodziennym zaufaniem, co ten zamierzał wykorzystać, bo deszcz nie ustępował. Dzień później zaraz z rana postanowił wypłacić część pieniędzy i zamówić nową opończę. Na tą czekać musiał przynajmniej do dnia następnego, więc i kolejną noc spędził u niego. Manx wręcz nie zezwolił na nocleg w karczmie,co zmusiło go do zastanowienia tym jak wiele opowiedziała mu Daedre o nim. Z jednej strony, rzecz racjonalnie biorąc, gdyby był rozsądnym człowiekiem nie zezwoliłby spać pod swoim dachem takiej osobie jak on. Równocześnie nie mógłby zezwolić spać osobie takiej w gospodzie. Tak czy inaczej w dniu następnym już go nie zobaczyli. Można powiedzieć, że wybrał złoty środek. Wychodząc nocą ze swojego pokoju spotkał ją w korytarzu. Tylko kiwnęła głową, jakby wiedziała, że więcej nigdy się już nie zobaczą. To przekonanie jednak nie przeszkodziło jej w odebraniu opończy, której on odebrać nie zdążył z nieznanych nikomu powodów.  

czwartek, 19 czerwca 2014

IV

IV
                Szlak którym podążali był prawie pusty. Od kilku godzin minęli się tylko z dwoma wozami, zapewne zmierzającymi do Kollina. Noc już miała się kończyć. Gwiazdy powoli stawały się niewidoczne, a horyzont po ich prawej stronie zmieniał barwę z granatu, na ciemno niebieski kolor. A z niebieskiego przechodził w czerwień. Dzień zapowiadał się słoneczny. Po obu stronach ścieżki znajdowały się wysokie drzewa, gdzieniegdzie pomiędzy nimi stały potężne średnicą dęby. Dziw go brał iż nikt nie zabierał się za ich wycinkę. Skręcając w węższą dróżkę po ich lewej stronie, poczuł wyraźniejszy zapach rosy. Jak zauważył las przybierał już żółte barwy.  Co jakiś czas coś poruszyło pobliskimi krzewami i zaraz znikało w ich głębi. Od kiedy wyruszyli zamienili tylko kilka słów. Już domyślał się do jakiej miejscowości go prowadzi. Po kilkudziesięciu metrach jazdy wąską ścieżką usłyszeć się dał strumyk. Jego koń najwyraźniej też go usłyszał, potrzepał uszami i cicho chrząknął.
- Możemy się zatrzymać. – powiedział do niej.
- Tutaj? Po co? – Zadając pytanie zatrzymała się mimowolnie, lekko zaskoczona faktem że jej towarzysz się odezwał.
- Zdaje się, że gdzieś głębiej płynie strumyk, napoimy konie i wrócimy na szlak. – Mówiąc nie patrzył na nią, zajęty ściąganiem strzemion, starał się coraz bardziej uświadomić jej , że nie da się wodzić za nos.
- Skąd podejrzenie, że coś tam płynie? – Słysząc kolejne pytanie już wyczuł jej zakłopotanie.
- Koń  usłyszał. – Odparł krótko.
Nie miała pojęcia skąd mógł wiedzieć o tym, czy koń usłyszał wodę, czy nie. Sama chciała odpocząć więc przystanęła na jego propozycję. Po raz kolejny w myślach linczowała się za to, że tak łatwo dała sobą pokierować. To ona przecież miała go prowadzić, nie on ją. Po tym co zobaczyła zeszłego wieczora uznała jednak, że nie chce się sprzeczać. Ruszyła za nim w stronę niskich krzewów prowadząc konia za sobą. Przeszli przez zarośla i po chwili zauważyli kręty strumyk. Lekko się uśmiechnęła schodząc ze wzniesienia pokrytego bujną ściółką. Zaraz szybko się skarciła w myślach i za to.
Strumyk faktycznie był dość czysty, szeroki na kilka metrów i ciągnący się po kamienistym dnie. Od jego strony czuć dało się chłodniejsze powietrze. Słońce wspinało się za ścianą drzew dając znak, iż ranek nastał na dobre. Przy miejscu ich spoczynku panował jednak chłodny cień. Pozwoliła swojemu koniu napoić się, po czym zawiązała go przy drzewie. Rumak niewzruszony począł skubać trawę, której w pobliżu znajdowało się aż zbyt wiele. Z kieszeni swojej kurtki wyciągnęła mapkę i zaznaczyła na niej wodopój. On w tym momencie wyciągnął z kulbaki czystą koszulę. Ściągnął kurtkę, która jak zauważyła miała dość dziwne szycie. Odczepił naramienniki i przemył je w strumyku. Podobnie uczynił z krótką opończą, którą później wykręcił i rozłożył na kamieniach. Następnie wytargał z pokrwawionej koszuli kawałek materiału, zamoczył go w wodzie i wyczyścił kurtkę. Resztę ekwipunku przypiął do kulbaki przy koniu. Jedząc kawałek suszonego mięsa z serem obserwowała go z podziwem dla jego staranności w swoich działaniach. Gdy i jego koń się napoił zawiązał go przy drzewie obok. Zamyśliła się chwilę. Zauważył to gdy napełniał wodą menażkę. Przemył przy okazji twarz. Zapach krwi towarzyszący mu przez całą noc prawie całkowicie został zażegnany. Oprzytomniała patrząc co robi i sama postanowiła uzupełnić swój zapas. Odezwał się pierwszy.
- Myślę, że teraz możesz mi powiedzieć gdzie zmierzamy. W prawdzie zostają nam tylko dwie opcje Cabela i Tihr. Zakładam, że w jednym z tych grodów znajduje się ten kto cię wysłał. – Wciąż utrzymywał zimny ton.
- A skąd możesz wiedzieć? Ledwo co kontaktujesz po swoich wyczynach w tej karczmie, a już wysuwasz takie wnioski. – Odparła agresywnie, jakby podświadomie obrażona o to, że podróż nie idzie pod jej komendą.
- Masz dość mało wyposażenia jak na daleką podróż, pozatym widziałem twoją mapę. – Zblefował, nawet nie był pewien, że świstek na którym wcześniej coś zaznaczyła jest mapą. – Co do tych wydarzeń z wczoraj, to nie byłabyś ich świadkiem gdybyś się nie włamała przez zamknięte drzwi tej gospody.
Wzdrygnęła się i już nie kryła zakłopotania. Co prawda włamała się, ale tylko dlatego że słyszała krzyki. Sądziła że szpieg wynajęty przez jej ojca może być w niebezpieczeństwie, a jej powrót do niego bez treści listu tylko pogorszyłby jej stosunki z rodzicem. Zdenerwowała się uświadamiając sobie że mógłby grzebać w jej rzeczach i że widział jej mapkę okolicznych terenów, w większości uzupełnianą przez nią samą podczas podróży. Po chwili zorientowała się, że tak naprawdę nie miał okazji do tego żeby przeszukać jej kurtkę. Dreszczyk przeszedł po niej, na wspomnienie o wczorajszych krzykach karczmarza, który przeklinał go od demonów. Nawet przeszło jej przez myśl, że może nim jest i posiada możliwość zaglądania do cudzych myśli. Tak właśnie wyglądał gdy na nią patrzył, jakby potrafił z nich czytać. Stwierdziła że jest dziwny. Jej wyprowadzenie z równowagi dało się wyczytać z twarzy. I on to zauważył. Starała się uratować z opresji racjonalnym wytłumaczeniem.
- Prawda, włamałam się i zobaczyłam co zobaczyłam, nie obchodzi mnie to dopóki nie dotyczy mnie bezpośrednio. – Mówiąc to tak naprawdę widziała przeciekającą krew przez deski sklepienia, której krople spadały w niemałych ilościach na podłogę pomieszczenia w którym oglądała sytuację z karczmarzem. A wtedy była cholernie ciekawa co stało się piętro wyżej. Po chwili przerwy, która miała podkreślić jej obojętność wobec wczorajszego incydentu ciągnęła dalej :
- Myślałam, że list mógłby zostać.. Właśnie, mam nadzieję że masz go ze sobą? – Wymijając się od tematu mapy utwierdziła go w przekonaniu, że miał rację co do mapy, i że to ją właśnie trzyma w kieszeni kurtki, a także że podróż skończą w jednym z tych dwóch miejsc, o których wspomniał.
- Owszem mam. Stawiam na Tihr, tylko tamtejsi krawcowie mają taki dobry krój. – Spojrzał na jej buty o podwójnym pasku i faktycznie solidnym wykonaniu. Trzymając głowę nisko spuszczoną wykonał lekko szyderczy uśmieszek. Przeszedł ją dreszcz.
- Tak, to... – Tym razem zaniemówiła, wszystko nie po jej myśli. Nie chciała zdradzać miejsca podróży, przecież wcale nie musiałby wtedy powrócić do ojca z nią, równie dobrze, a może i nawet nieco szybciej dotarłby tam sam, a jak już zdążyła wywnioskować ze znalezieniem zleceniodawcy też nie miałby większego problemu. To by była jej totalna klęska. Teraz było jej już wszystko pewno, nie była pewna czy chce spędzić w jego towarzystwie jeszcze jakiejkolwiek chwili.
- W takim razie jeszcze pół dnia drogi przed nami – odpowiedział, zastanawiając się kiedy ostatnio miał okazję odwiedzić Tihr, miasto kamieniarzy i włókiennictwa.
- Conajmniej pół. Dlatego powinniśmy czym prędzej wyruszać. Chcę dotrzeć przed zmrokiem. – Z mimiki i postawy wyczytał jej zmęczenie i pewnego rodzaju bezradność. Mimo całokształtu wyrazu jej gestów i ruchów nadal wyczuwał pewną nutę zadziorności, która w połączeniu z jej zarumienioną jeszcze, okrągłą twarzą wzbudzała w nim nawet sympatię. Chwilę później stwierdził, że jest całkiem urocza w swoim zakłopotaniu. Wyrywając się z zamyślenia rzekł:
- Jeśli pozwolisz, pojedziemy skrótem, nawet wystarczy nam czasu żeby zjeść coś ciepłego, po drodze widziałem kilka królików. -  Już bez premedytacji przejęcia inicjatywy. Po zatrzymaniu się naszła go nieodparta ochota na królika, postanowił więc wykorzystać okazję.
- W sumie zbrzydło mi już suszone mięso... Masz czym upolować owego królika? – Zadając pytanie już była pewna odpowiedzi. Gdyby nie to co widziała wczoraj może potrafiłaby okazać więcej zaufania. Mimo jego braku przekonana była, że i na ten problem by znalazł rozwiązanie. I owszem. Wyciągnął z kulbaki kilka elementów, które po złożeniu w całość utworzyły małą kuszę. Na jednym z pasków przyczepianych do kurtki widniały krótkie bełty z czerwonymi lotkami, zabrał kilka z nich ze sobą. Podszedł do niej i dał jej krzesiwo, hubkę i krzemień.
- Zbierz nieco chrustu i spróbuj rozpalić ogień, za jakiś czas powinienem wrócić. – I ruszył w stronę gęstwin.

wtorek, 3 czerwca 2014

III

III.
    Wraz ze snem powracał do Danturn, które było jednym z jego etapów dorastania. Przypominał sobie lata treningów i nauki, które nie do końca wyszły mu na dobre. Przez plątaninę twarzy i różnych kształtów zwykle podświadomie wyszkukiwał tej jednej. Kolejną ze scen, które do niego wracały były ulice jego rodzimego miasta Pvaaren, na których spędzał swoje niezbyt wymarzone dzieciństwo. Śnił także o miejscach w których nigdy nie był, ale czuł że zna je bardzo dobrze. Odwiedzał niesamowicie wysokie budynki o potężnych oknach, przez które wpadało szare światło nieposiadające źródła. Lecąc w górę wzdłuż osi jednego z nich, który już kształtem zmieniał się w wieżę wyleciał przez jej sklepienie. Następnie mógł zobaczyć pełne zieleni łąki i złote światło słońca, w których mieniły się spadające niewiadomo skąd krople deszczu. Wisząc w powietrzu zdawał sobię sprawę że śni. Później spadał w dół z ogromną prędkością i lądował bez żadnego problemu na nogach. Za każdym razem gdy się to działo czuł mrowienie przechodzące od stóp do klatki piersiowej. Miłym stawało się to odczuwalne wstrząśnięcie, które uświadamiało mu że nic nie może mu się stać złego. Przepełniało go wtedy uczucie niepojętego spokoju. Nieraz myślał czy po śmierci zapaść można w stan podobny do snu, gdzie wszystko nie walczyłoby przeciwko sobie o przetrwanie. W momencie gdy miał zostać z tego stanu wybudzonym, poddawał się przebiegowi wypadków w nadziei, że będzie mu jeszcze dane tu przybyć. Teraz był już na schodach, z których jedno wydało wielce w jego odczuciu skrzypliwy dźwięk. Poczuł się nieswojo, jakby ciało dawało mu zastrzyk adrenaliny tylko na wszelki wypadek. Widział jeszcze poskręcane kamienne uliczki, które oświetlało światło księżyca. Zrobiło mu się cieplej. I to miejsce skądś znał. Znał ciągnące się wzdłuż obu stron nagrobki i spalone drzewo na samym końcu. Patrząc na nie poczuł zapach ściętego drewna. Wszystko tu stawało się dziwne. Ten zapach też pamiętał. Pamiętał także dźwięk wyciąganego z cholewy noża, który podobnie do wcześniejszego skrzypnięcia nie pasowało mu w tym śnie. Kolejna fala ciepła spowodowana podniesieniem ciśnienia we krwi i hormonu dostarczonego przez organizm. Gdy usłyszał zgrzyt dobiegający od strony drzwi już nie spał. Otworzył oczy. W pokoju była ciemność, już nawet niebyłoby potrzeby zasłaniania okna, nastał wieczór.
- Otis mówił że będzie spał, jeno sie tak nie tłucz to go weźmiemy we śnie.
- Ja bardziej ufam pałce niż usypiaczom, a co jak nie wypił?
- Zamknij się. Nas wincej jest, wyważymy te drzwi i go zarżniemy. Mówisz że na majętnego wyglądał?
- Ano pewnie! A i zmynczony był piekielnie to było z wyglądu zauważyć!
- Ja biore pierścienie, napewno więcej ma.
- Mordy w kubeł! Idioci, dajcie mi się tym zamkiem zająć.
Poczuł zapach końskiego łajna i ścinanego drewna połączonych z piwem. Zgrzyt w zamku i powolne pchnięcie drzwi. Wczuwał się w każdy najmniejszy odgłos. Stwierdził że jest ich conajmniej trzech. Jeden całkiem duży. Cienie wirowały pod szczeliną.
- Kurwa, zasunął rygiel.
- Odsuń się.
Uderzenie wielkiego oprycha wyłamało mechanizm, a do pomieszczenia wpadło nieco światła. Pierwszy wszedł największy, przesunął się nieco w lewo żeby wpuścić więcej promieni świecznika do środka. Zrobił krok w stronę łóżka. Dwóch pozostałych zamierzało pójść za nim, jednak zauważyli lecący kubek. Chwilę później nie widzieli już nic, bowiem jego zawartość po rozbiciu go o ścianę zgasiła krótki płomień świecy w korytarzu.
Osłupieli. Nagłe zniknięcie źródła światła przy ich przystosowanych do niego oczach wprawiło grabieżców w chwilowe uczucie utraty kontroli nad sytuacją. To mu wystarczyło. Najpierw musiał powalić wielkiego. Szybkie kopnięcie w kolano wystarczyło. Oprych był już o dobry metr niższy. Nie minęła chwila gdy drugie uderzenie w głowę przesunęło go w jego uklękniętej pozycji w stronę uprzednio otwartych drzwi. Te z kolei nabrały nagle potężnego impetu i zamykając się przytrzasły jego kark. Powietrze przesiąknęła woń krwi, a drzwi otworzyły się spowrotem.
- Co jest kur.. – wycedził ten pachnący końskimi odchodami, odsuwając się od progu. Po chwili dopiero dostrzegł leżącą na podłodze postać.
- Murlo co jest? – Murlo nie dał odpowiedzi. Nad trupem zakotłował się cień. Wszystko działo się szybko. Ostrza sztyletu i noża wydały syk i zagłębiły się w splot słoneczny . Oprych przybity do ściany plecami został lekko podniesiony. Splunął na jego twarz krwią uprzednio upuszczając coś na kształt obucha. Ostatni z nich zdołał zorientować się w sytuacji i zaczął biec przez korytarz. To wzbudziło w nim gniew przemieszany z żądzą. Puścił się w pogoń za nim. Dopadł go przy schodach. Jedną nogą odbił się od bocznej ściany i skoczył na ofiarę. Wykorzystał impet z wyskoku i wbił głęboko ostrze. Krew w chwili zalała koszulę stolarza. Usłyszeć dało się chrupnięcie. Wieśniak natychmiast stracił kontrolę w nogach. To był rdzeń kręgowy. W tym samym momencie gdy mieli się przewrócić odskoczył od niego popychając go w stronę schodów i wylądował na podłodze. Zlatujący ze schodów niedoszły rabuś był jeszcze na wpół świadomy tego co się dzieje. Doturlał się do parteru, a wokół niego rozlała się kałuża krwi. Zabójca ruszył wolnym krokiem w dół po stopniach. Za jego śladem z ostrzy spadały krople czerwonej posoki. Szedł wolno. Musiał uspokoić umysł. Wyglądał potwornie. Zamierzonym celem karczmarza było by nikt nie pozostał w lokalu, gdy reszta jego ziomków będzie dokonywała ograbiania gościa. Już prawie nie pamiętał kiedy ostatnim razem wpadł w ten stan. Rausz wywołany zapachem krwi i gniewu towarzyszył mu od lat dziecięcych. Z czasem nauczył się kontrolować swoją przypadłość, zwłaszcza swoje zachowanie podczas jej trwania. Dziś poczuł pewnego rodzaju ulgę. Wiedział że w końcu będzie musiał kogoś zabić, aby zaspokoić swoją żądzę na jakiś czas. To był świetny moment. W swoim dość wąskim pojęciu sumienia mógł nawet uzasadniać swoje czyny. Dziś nawet o tym nie pomyślał. Przez ściany lokalu przebijały się śmiechy i śpiewy dobiegające z festynu. Nawet gdyby karczmarz miał krzyczeć, nikt by mu w tej chwili nie pomógł. Widział go. Stanął za jednym ze stołów trzymając nóż w ręce. Załamanym głosem wycedził:
- Opuść mnie demonie! Słyszysz? Klnę się na bogów Firiatu odejdź bo cię szkrzywdzę!
Przystanął na chwilę. Spojrzał na postać w fartuchu, ale wydawało się że jego wzrok jest gdzieś indziej. Zaraz potem wznowił ruch w jego stronę.
- Bogowie ratujcie! Wcielone zło! Matko! Odejdź czarci pomiocie! – Wśród wołań o pomoc dało się wyczuć skruchę tak silną że większość ludzi pomyślałaby, iż biedak jest w stanie wyrzec się wszelkich dóbr i przyjemnośći, zostać nawet kapłanem a do końca życia czynić samo dobro, byleby w tej chwili oszczędzić jego marne życie i po prostu jak prosił go opuścić.
Oprzytomniał już całkowicie. Lekko zdenerwował się na siebie, zauważając jak bardzo jest poplamiony krwią. Pomyślał w jaki sposób najłatwiej byłoby wyjść z karczmy, zmienić ubrania i znaleźć niedoszłego kupca, który był jedną z przyczyn jego poirytowania. Co do osoby stojącej przed nim też miał plan. Nie zamierzał go opuścić. Nie dopóki nie ujrzałby go leżącego trupem. Myśląc o całej sytuacji do której między innymi doprowadził karczmarz brało go obrzydzenie i gniew, który z kolei znowu mógłby być przyczyną kolejnej fali rauszu. Odpowiedział :
- Warto było?
- Odejdź! – Powtarzał gospodarz nawet nie próbując zastanawiać się nad tym co przed chwilą usłyszał.
Podszedł kilka kroków. Karczmarz jakby odpowiadając na jego ruchy przesuwał się w stronę ściany coraz wątlej trzymając nóż w ręce. Po chwili już nie miał gdzie się przesunąć. Za jego plecami wyrosła ściana. Rozpaczliwie szukając kąta w który mógłby się schować począł skulać się w kłębek. Drżał. Kładąc nóż na ziemi po cichu powiedział :
- Proszę, oszczędź..
Wiedział, że nie oszczędzi.
- Wstań. Popatrz na siebie. Warto było? Wzywasz bogów prosząc ich o pomoc. Jacy bogowie tolerują takie skurwysyństwo u swoich wyznawców. Wstań! – Krzyknął na niego.
Karczmarz w lamencie podnosił się. Pod nosem powtarzał wciąż prośby, nie patrząc nawet na swojego przyszłego oprawcę.
- Żyłeś jako szelma, zdychając miej trochę klasy. – Już miał zadać pchnięcie, gdy z głębi pomieszczenia gdzie przygotowywano potrawy usłyszał kobiecy głos:
- Przestań już!
Otworzył szerzej oczy. Po krótkiej chwili stwierdził że nawet nie jest to głos kobiecy, a wręcz dziewczęcy.
- No już dość! Musimy iść! Szybko!

Już przypuszczał kim mogła być. Sam nie wiedział czemu, ale ostatnią rzeczą jaką zrobił przed wyjsciem za dziewczyną było potraktowanie karczmarza tylko porządnym uderzeniem nasadą rękojeści sztyletu w tył głowy, co spowodowało jego rychłe osunięcie się na podłogę. Zażenowało go trochę fakt że ktoś był świadkiem tego co się wydarzyło w karczmie. Musiał w gniewie jej nie zauważyć. Nawet przeszył go lekki smutek z tego powodu. Nie świadczyło to o nim dobrze. Wsiadając na konie przykrył swoje odzienie peleryną wyciągniętą z kulbaki. Odjechali.

II

II.
                Jak co roku, pod koniec okresu letniego, gdy kończy się czas żniw, a z wszystkich pól uprawnych wiosek na starym lądzie znikają wieśniacy zajmujący się rolą, w osadzie Kolin rozpoczyna się festyn Leony, opiekunki roślin i słońca. Do miejscowości zjeżdżają wtedy goście z różnych zakątków regionu. Znudzeni, spragnieni wrażeń, widowisk, uczuć czy sztuki przyjezdni mają okazję zaspokoić swoje potrzeby na różny sposób. Mimo, iż osada nie jest wielka, to w każdym zakątku kraju Kolińskie festyny są dobrze znane i uchodzą za jedno z większych wydarzeń w Ellanderskim roku. Na uliczki mieściny sprowadzane są stragany, które stoją zwykle przez sześć świtów, a sprzedawane są towary od zwierząt, ziół, ksiąg, poprzez różnego rodzaju alkohole, afrodyzjaki na tajemnicach i przyjemnościach cielesnych kończąc. Jest to moment dużego profitu dla osób zarządzających oberżami, miejscowych znachorów, a przede wszystkim dla lokalnego starosty. Podczas święta do głównych atrakcji zaliczają się pokazy mistrzów ognia, którzy balansują dość często na granicy własnego samookaleczenia, a zadowolenia publiczności. Wielkim podziwem widzowie darzą również iluzjonistów zamieniających mieszanki proszków w błyski następnie przepuszczane przez różnych szktałtów szkiełka, dające efekt „tęczy w nocy” jak sami to określają. Nie dla wszystkich jest to tylko czas zabaw i odpoczynku. Ten kto szuka okazji szybkiego zarobku napewno nie opusci okazji do stawania w szranki z najtwardszymi głowami w okolicy czy to w rywalizacji w piciu piwa, czy w walkach na gołe pięści. Zasady jednego i drugiego są podobne, wygrywa ten kto dłużej będzie w stanie poruszać się o własnych siłach, a śmiałków nie brakuje, bowiem można zyskać sporo na wygranej i zakładach. Trzeci z rzędu dzień festynu zaczynał się podobnie, większość uczestników wczorajszych zabaw i pijatyk odpoczywała aż do południa, żeby kolejny wieczór móc kontynuować świętowanie na sposób nie wiele różniący się od dnia ostatniego. Wjeżdżając do osady czuł zapach pomyji, wymiocin i świeżo ciętego drewna pomieszanego z oparami posiłków przygotowywanych w pobliskich chatach. Jedna z trzech większych dróg w miejscowości, którą zmierzał była niemalże pusta, gdyby nie liczyć wyglądających na wpół martwych pijaczynach gdzieniegdzie leczących skutki swojego upojenia. W jego mniemaniu większość z nich podświadomie wcale wracać z tego stanu nie chciała. Zadziwiał go pociąg do alkoholu, którego w sobie nigdy nie potrafił poczuć. Na myśli nie miał wtedy okazyjnego napitku. Obrzydzenie budziło w nim picie aż do przysłowiowego „porzygu” . Jeden z wielu wyniszczających i dosyć kosztownych nawyków o dziwo nierzadziej spotykanych w biedniejszej części społeczności niż w tej zamożniejszej. Świt wydawał się nadchodzić bardzo wolno. Słońce wschodziło zza horyzontu rzucając swoje promienie na niskie chatki. Chmury nadchodzące jednak od przeciwnej jego strony, miały zakryć je w dzisiejszy dzień na dobre. Już gdzieniegdzie dało się usłyszeć odgłosy towarzyszące rozciąganiu straganów wiecznie żądnych zysku kupców, ktorzy patrząc na jego posępny wyraz twarzy tracili ochotę naciągania na kupno. Był zmęczony. Cała noc w siodle dawała się we znaki plecom. Dopiero na dzień następny wychodził również skutek zbyt częstego przyjmowania pozycji przykucniętej. Koń również nie wyglądał na rześkiego. Patrząc na niego zastanawiał się nad stałym kupnem tego wierzchowca. Dzień wcześniej wypożyczył go od hodowcy na zastaw dając złoty pierścień w jego mniemaniu wart około połowę wartości zwierzęcia. Przy wymianie wieśniak co prawda nie wiedział czy jego klient faktycznie wróci z pieniędzmi za wynajem na dzień następny, jednak z jego oczu można było wyczytać że wracać wcale by nie musiał. Zapewniając o atutach wierzchowca, gryzł pierścień sprawdzając jego próbę, o której pojęcia mógł mieć niewiele. Był to jeden z powodów, dla których nie chciał odzyskać pierścienia, drugim był fakt że z wszystkich informacji w których wychwalał szarej maści rumaka większość była prawdą. Koń wytrzymał prawie godzinę galopem i resztę nocy z Tanis do Kolina luźnym biegiem. Zamierzał dorzucić mu do pierścienia jeszcze 150 denarów co z jego strony byłoby uczciwe. Jak przewidywał, hodowca zdołałby w jeden dzień poznać wartość błyskotki, którą przybliżyliby mu wszędobylscy kupcy, dlatego też sam zażądałby więcej. Ludzka chciwość nie ma granic. Zawsze chcemy więcej, to jest jedna z naszych naturalnych cech jako gatunku. Gromadzenie i zdobywanie wciąż to cenniejszego dobytku jest w wielu przypadkach motywacją do  życia wielu ludzi. O ile nie wszystkich. Skręcając w jedną z ciaśniejszych uliczek poznał źródło zapachu ścinanego drewna. Przy swoim domku, warsztat miał miejscowy stolarz, który na potrzeby sprzedaży wytwarzał z drewna różne przedmioty. Na pierwszy rzut oka uwagę zwracały rzeźby twarzy w pniach, które były dość tanią ozdobą umilającą smutny wygląd osady. Dalej zauważył niedokończone krzesło, które wyglądało na dość solidne i figurki przedstawiające ludzi podczas cielesnych uniesień. Zapatrzył się na jedną z nich, która ukazywała pozycję według niego nienaturalną i awykonalną fizycznie. W tym samym momencie z drzwi prowadzących do budki wyszedł wysoki mężczyzna o rzadkich rudawych włosach ściętych za ucho niosąc piłkę do drewna i kilka desek. Zauważywszy go spytał :
- Podoba się? Panie powiem panu, pan na takiego nie wyglądasz, ale poświntuszyć wszyscy lubimy, ja tu w drewienku ustrugam takie połączenia, że pan w życiu o takich nie słyszał. - W to nie wątpie – pomyślał.
- To jak? – Ciągnął stolarz – Pan kupujesz? Ja za 10 denarów oddam te w tym rzędzie, za 15 te w rządku wyżej. – Wskazał na rząd z niewykonalną figurą. Zamyślony nie odpowiedział. Chwila która jak myślał nie trwała długo dla mężczyzny zachęcającego do kupna wydawała się wyglądać na conajmniej tak długą by podjąć kolejną próbę negocjacji.
- Pan nie wyglądasz na takiego co się targować lubi, a bo i pewnie jak się mnie wydaje nie musi, nie? – Powiedział patrząc na sakiewkę u boku jego pasa.
-Tym razem wydaje mi się musieć nie będę – odrzekł.
- Miły panie, to ja coś wystrugam specjalnie dla pana, pan wyglądasz na obytego z wyścigami konnymi, rację mam? Ja skończę ciąć deski dla bednarza i będziem się do strugania kuca brał, pan co na to?
- Dziś nie skorzystam z twoich usług mistrzu – Twarz stolarza nieco sposępniała, a w chwilę później zaczynała nabierać kształty gniewu pomieszanego z rozczarowaniem.
- Pan zabawi u nas jakiś czas na festynie jak sądzę? Ja wykonam ładną figurkę, pan zobaczy to zdecyduje czy kupić. A jak zobaczy to napewno kupi – ciągnął wieśniak.
- Mam interesa tutaj, a potrzebuję znaleźć dobrą gospodę, poleć mi coś gdzie zjem i się wyśpie, to zastanowię się nad twoją ofertą. – Odpowiedział mu, przy czym nawet nie rozważył możliwości kupna jakiegokolwiek z wyrobów stolarza. Mężczyzna podszedł bliżej niskiego ogrodzenia z błyskiem w oku i wyciągając rękę wskazał palcem wyższą z budowli ciągnących się w rządku po drugiej stronie uliczki. W tym samym momencie poczul intensywny zapach drewna i potu.
- Pan przed tą wyższą chatką skręci w uliczke to pan już obaczysz szyld na gospodzie, tam zjeść dobrze a i może znajdzie się miejsce do spania, pan na takiego wyglądasz co zapłaci żeby się dobrze wyspać. To pan długo zabawi u nas? Festyn ciekawy, dużo się dzieje ciekawostek co oko cieszą, ale i takie co nie tylko oko pan wiedzieć będziesz co mam na myśli – rzucił spoglądając na figurki.
- Jeszcze trochę pobędę tu – Odpowiedział bez namysłu co upewniło stolarza w przekonaniu, iż może uda mu się coś sprzedać – Dziękuję człowieku, który zdaje się wiele potrafi wyczytać z ludzkiego wyglądu – dodał z lekką nutą ironi, której jak mu się wydawało wieśniak nie wyczuł, bo zwetował tylko krótkim :
- Hę?
- Nieważne – odparł ruszając już w stronę pokazanego mu wcześniej domostwa.
Ból w plecach dawał się coraz bardziej we znaki. Poprawił się na siodle i wyprostował. Dojeżdżając do uliczki, po przejechaniu której miał dostrzec rzekomy szyld gospody, zauważył wychodzącą z niej ubraną w poszczępione ubranie staruszkę. Jak pomyślał musiała cierpieć na podobne jemu bóle, tyle że stale. Jej postawa świadczyła o powadze wieku. Już miał skręcać, gdy ta niespodziewanie chwyciła jego nogę. Zatrzymał konia ze zdziwieniem i spojrzał na kobietę, która zwracając swoją pomarszczoną twarz w jego stronę rzekła :
                - Jutro to dopiero sztywny byndziesz, ha! – Automatyczny odruch pociągnął jego rękę w stronę noża, jednak ten natychmiast go stłumił i zachowując zimną krew odpowiedział starając się nie podnosić zbytnio tonu:
                - Odsuń się staruszko. – Ta nawet na niego nie spojrzała, posłuchała i ruszyła podpierając się patykiem którego wcześniej nawet nie zauważył. Idąc w stronę miejsca pracy stolarza szeptała coś pod nosem.

-  Pomyleni ludzie z samego rana, albo ja zmysły już pomyliłem ze zmęczenia – powiedział sobie w myślach. Przed oberżą zostawił konia, a stajennemu dał kilka denarów, aby zajął się wierzchowcem należycie. Wraz z otwarciem drzwi do środka zapachniało piwem, wymiocinami i jakąś strawą. Już wiedział że Kolliński festyn dobrze kojarzyć mu się nie będzie. Prawie przy każdym stoliku znajdował się ktoś drzemiący na nim. Jedynym plusem dla niego była cisza jaka panowała z samego rana nie tylko w pomieszczeniu gdzie teraz się znajdował ale w całej mieścinie. Podchodząc do gospodarza poprosił o pokój, który o dziwo przy całym ruchu w osadzie się znalazł. Zamówił jeszcze kubek wody i jajecznicę z kiełbasą. Jedzeniem zajął się na górze, na tą decyzję wpłynęła głównie atmosfera panująca w izbie gdzie zataczali się wczorajsi klienci, a także wonie im towarzyszące. Zjadł nawet ze smakiem, znosząc miskę poprosił o napełnienie kubka winem, które pomóc miało mu w zaśnięciu. Zapłacił karczmarzowi z góry za dwie noce i za śniadanie. Powiedział, że udaje się na spoczynek i niechciałby, żeby ktoś mu przeszkodził. Mówiąc to dorzucił dodatkowe 10 denarów, na co gospodarz zareagował z mieszanką zdziwienia i aprobaty. Zdziwienie odnosiło się zapewne do faktu, iż klient faktycznie płaci za przespany dzień, a nie noc. Natomiast aprobata znajdowała się już w jego kieszeni. Pierwszą czynnością jaką zrobił wchodząc spowrotem do pokoju było zaryglowanie drzwi. Nie pasowało mu także umieszczenie łóżka zbyt blisko nich. Starając się nie robić dużego hałasu przesunął je pod małe okno. Chwilę usiadł na nim i stwierdził, że spał w lepszych. Rozglądając się po izbie zauważył że jest ona całkiem schludna jak na renomę gospody. Uśmiechnął się na myśl o możliwościach kilku monet, które zapewniają mu teraz szpitalne standardy czystości w porównaniu do tego co jest piętro niżej. Nie znajdując bezpieczniejszego miejsca schował przepisany list pod poduszkę. Chwilę przed snem czytał nowe dzieło alchemika Ganta Guinnestlera, w którym ten opisywał przebiegi swoich doświadczeń na różnych materiałach, próbując przy tym uzmysłowić czytelnikowi, że możliwością jest, iż konstrukcja naszego całego otoczenia jest zbudowana z części tak małych, że dla ludzkiego oka niewidzialnych. Połączenie wszystkich tych cząstek umożliwia według autora występująca pomiędzy nimi siła, która jak napisał jest „ niewielka w stosunku do połączenia stopionego żelaza, natomiast ogromna dla jego najmniejszych części” . Po wypiciu połowy kubka wcale niezłego wina, czuł że zaraz nadejdzie sen. Zasłonił okno i położył się spowrotem uprzednio ściągając kurtkę z ekwipunkiem i opończę. Sztylet wraz z nożem położył na pobliskim nocnym stoliku, gdzie wcześniej kładł książkę. Pomyślał jeszcze tylko, że po przebudzeniu będzie musiał odnaleźć hodowce i zapłacić mu resztę za konia, którego zdecydował się zostawić. Zastanowił się jeszcze chwilę z kim przyjdzie mu się spotkać w sprawie zapłaty za treść listu wartą dwa i pół tysiąca denarów. Osobę która się o niego będzie ubiegać, jak został zapewniony „ pozna w odpowiednim czasie” właśnie na tutejszym festynie. Nie lubiał być traktowany w ten sposób, ale jego dumę przyciszyła nieco kwota wynagrodzenia, którego koniecznie teraz potrzebował. Ciekawy przyszłych wydarzeń obmyślał warunki wymiany z niedoszłym kupcem listu. Chwilę później zasnął.

wtorek, 27 maja 2014

I

I.


Mrok wlewał się do zamku Tanis każdą możliwą drogą. Chłodny powiew towarzyszył mu wpadając w nieszczelne okiennice. Kamienne ściany twierdzy, zalane atramentem prawie znikały na tle Gór Południowych. Gwar mieszkańców ustępował, a cała okolica zasypiała na dobre.
 Główny korytarz był pusty. Tylko gęste od kurzu powietrze wypełniało jego przestrzeń . Z czasem nabierało ono granatowego, ciężkiego koloru. Szalejący na zewnątrz wiatr tworzył świst w każdej szczelinie, który jak brzytwa rozcinał panującą ciszę.
W bocznym holu po zachodniej stronie co kilkanaście metrów paliły się świece. Ich płomień był skąpy na tyle, by w noc taką jak ta, gdy księżyc skrywał się za chmurami sprawiły, że postać posuwająca się wzdłuż korytarza była prawie niedostrzegalna. Prawie. Bo co kilka metrów światło odbijało się od kilku punktów razem tworzących sylwetkę. Co kilka metrów dostrzec można było zarys ułożony z migotających elementów ubioru. Punkty pojawiały się i znikały. Sunęły przed siebie z każdą chwilą stając się wyraźniejsze.
Wkrótce do sylwetki dołączył dźwięk kroków. Echo niosło je, mimo nieudolnej próby ich tłumienia. Ciężkie buty rytmicznie stukały o kamienną posadzkę. Przy braku innych odgłosów sprawiały wrażenie nadciągającego, ciężkiego wałacha wojennego, okutego tylko po to by budzić trwogę we wszystkich stojących na jego drodze. Uderzały jak obuch z każdym krokiem, a było ich już kilkanaście. Hałas narastał.
 Wiadomym było, iż ktokolwiek to był, nie chciał on zbudzić i poinformować innych, że udaje się w stronę drzwi, spod których prześwitu każdy powiew niósł zapachy kobiecego potu i mydlin. Ktoś o bardziej wyostrzonym zmyśle węchu szybko mógłby się domyśleć co znajdowało się za nimi. Była to pralnia, połączona z miejscem do spania dla służek. Mężczyzna zmierzający w ich stronę był tego świadomy, nawet i bez wzmożonej wrażliwości na wonie.
 Przeszedł kolejnych kilka kroków. Cień i błysk naprzemian z odgłosem stąpania  kończące się szkrzypnięciem zawiasów. Niemal lśniące naramienniki i hełm wkroczyły w mieszaninę ciemności i zapachów za przestrzenią otwartych drzwi i zniknęły na dobre. W tym samym momencie w ciemności wydawałoby się, że błysnęły oczy. To była wyczekana przez intruza chwila, aby wyjść zza skalnego filaru.
 Idąc, a raczej sunąc w cieniach w stronę skręcanych schodów rozmyślał nad groteską tego co przed chwilą widział. Świadczyło to tylko o tym, że ludzi zawsze gubią ich pierwotne instynkty, ich niezaspokojone potrzeby.
Czegóż to nie robi się dla miłości. – Podniósł górną wargę z jednej strony. Szczękę miał ściśniętą. Ironizował.  Ciekawe czy to miłość?
 Zlany z tej samej materii co ściana, wzdłuż której zdawałoby się płynął, rozwijał w wyobraźni przebieg wydarzeń, które nastąpiły by po ujawnieniu się, iż na warcie tego konkretnego strażnika ktoś niechciany w tym miejscu mógł swobodnie przemieszczać się pomiędzy izbami.
 Często myślał w ten sposób. Kilka kroków w przód. Jeśliby jego tor myśli przyrównać do błyskawicy, a za początek wziąć chwilę obecną i wydarzenia jakie mają miejsce tu i teraz to właśnie w tym momencie przeskakiwał z gałęzi tej jednej błyskawicy na drugą. Każda z nich była niezależna, inna od pozostałej. Każda pędząca we własnym kierunku i kończąca się gdzieś indziej. Ciągle się dzieliły. Takich błyskawic było w jego głowie mnóstwo. Trzymał nad nimi pieczę, kontrolował burzę. Manewrował między alternatywami rzeczywistości.
Mijał się z kolejnymi filarami, które im wyżej patrząc przypominały suknie opadającą na podłoże. Podłożem dla nich sufit. Zmyślna wizja architektoniczna nie umknęła jego uwadze. Mało rzeczy umykało.
Pomieszczenie do którego dostał się przez ciężkie, ledwo otwierające się drzwi było większe niż reszta. Wysokie.
A oto i sala audiencyjna  - pomyślał.
Mimo tego, że było w niej ciemno, jego wzrok przystosowany już do braku światła dostrzegł jak bogato zdobione jest krzesło znajdujące się na jej końcu, umieszczone pomiędzy dwoma wysokimi sztandarami rodu Labbecków, ciągnących się aż po samo sklepienie. Rezydujący w Tanis Lord Sigurd jak było wiadomo właśnie z tego rodu się wywodził. Po chwili zauważył również witraże w okiennicach, na wysokości równej około trzech jego. W dzień zapewne koloryzowały one snopy słonecznych promieni wpadających przez nie do sali. Teraz tylko pomogły mu zorientować się, że księżyc musiał wyłonić się zza chmur. Wszechobecny granat nieco ustąpił.
Miał już okazję poznać wnętrza budowli od kiedy wdarł się wadą konstrukcyjną  zamkowego muru i nie było to wcale miłe wrażenie. Znaki brudu i niechlujności mieszkańców były do wyczucia praktycznie na każdym kroku. Pomieszczenia niżej przesiąknięte szczurzymi odchodami przekonały go w myśli, że twierdza swoje lata świetności ma za sobą. Jednak w porównaniu do dziedzińca, czy korytarzy, ta sala była w dość znośnym stanie. Nawet bogata była w drobiazgi na których co chwilę zawieszał oko. Niektóre malunki wiszące z rzadka na ścianach musiały być bardzo stare i zapewne cenne. Zwłaszcza mniejsze ikony, ze złoconymi ramkami. Oblewał swoim spojrzeniem wszystkie małe szczegóły wystroju wnętrza, aż po chwili otrząsnął się i ruszył dalej.
Za kolejnymi drzwiami przestrzeń była nieco mniejsza, lecz przestronność komnaty świadczyła o jej funkcjonalności.
- Tu odbywały się przyjęcia
 W tym przekonaniu utwierdził go zauważony wielki pełen śladów ostatniej uczty stół usytuowany pod ścianą. Jedzenie zostawione na nim było bliskie zepsucia. Było go na nim sporo. Jedna chłopska rodzina, licząca pięć osób mogłaby wyżywić się tym wszystkim co stało przed nim przez przynajmniej tydzień, jak oszacował.
Słyszał w kątach ciche ocieranie szczurzych futerek o ścianę.
- Ignorancja, egoizm i przede wszystkim głupota – mruknął.
Według niego, każda rzecz winna być wykorzystana do końca. Marnotrawstwo jest nieefektywne i staje się domeną czystego bezsensu. Braku wyobraźni.
- Przepych staje się chorobą, która niesie za sobą ślepotę. Żyją w swoim zamkniętym światku, z własną wizją na życie.Przekonani iż są czymś lepszym, ze względu na urodzenie czy posiadanie.  Może nie tyle złego w tej ignorancji co w niewiedzy. Tak, wykończy ich niewiedza, skutek tej zarazy którą się karmią. Piękną rzeczą jest śmierć która jest taka sama dla wszystkich.
 Przemieszczając się w stronę kolejnych schodów szacował ilość czasu jaki zajęło mu dostanie się na piętro z pokojami dla gości, faktycznie było to jakiś kwadrans. Podobnie też przewidywał on sam, dość  obiektywnie sumując wszystkie momenty. Wiedział jak wielkie znaczenie ma dobra umiejętność pilnowania ich upływu dla kogoś w jego sytuacji i jak może wpłynąć na wynik niepoprawne złudzenie, że samotność w ciemności spędza się wolniej.
 Znalazł się za łukiem wieńczącym koniec klatki schodowej.
 Strażnicy nie robili regularnych obchodów. Prawie nie robili ich wcale, dlatego też zadanie nie należało do najtrudniejszych.  Na ten fakt składała się również niesubordynacja tych nielicznych wartowników, której kolejnym dowodem był niosący się zapach alkoholu, prowadzący do drzwi strażnicy na flance.
Piętro na które wkroczył zdawało się spokojniejsze. Korytarz prowadzący do pokoi był uszczelniony, na ścianach zamieszczone były drewniane obicia, a sufit był niżej. Powietrze różniło się od tego które wdychał wcześniej. Cieplejsze i bardziej wilgotne. W kilkanaście kroków mógł przejść przypominający sztolnię przedsionek. Idąc wzdłuż niego zdał sobie sprawę, że gdy ktoś pojawi się na drugim końcu, może go łatwo dostrzec. Należało się śpieszyć.
Gdy ruszył w z zamiarem otworzenia pierwszych drzwi po lewej, echo zaczęło nieść w jego stronę czyjeś chrapanie. Było ono na tyle głośne, że od razu zorientował się skąd dobiegało. Jak wiedział, więcej osób niż goniec, którego zamierzał odwiedzić , nie powinno być w gościnnych komnatach.
 Lekko pchnął dzwi. Pokój ten jednak był zamknięty na prymitywną zasuwę, bo próby jego otwarcia spełzały na niczym, podobnie jak wsuwanie wytrychów do dziurki na klucz, w której złamany niegdyś został on sam. Inaczej było z pomieszczeniem obok, do którego udało mu sie dostać. Miało ono wejście na mały balkon. Wszystkie na tym piętrze miały. Była to taka sama komnata gościnna, jak ta do której wejść nie mógł. Po zapachu zgnilizny i pajęczynach które oplotły jego twarz stwierdził jednak słusznie, iż dawno nikt z niej nie korzystał.
Okienko do którego podszedł wydałoby z siebie zgrzyt, który nie byłby żadnym z naturalnych odgłosów zamczyska, gdyby wcześniej nie użył na jego zawiasach oleju o ciemnej barwie. W jego ocenie przez nie łatwiej było się dostać na balkon niż przez zasunięte łóżkiem drzwiczki.
Przy wyjściu na zewnątrz uderzył go powiew chłodnego powietrza, będacy lekarstwem na jego nos zmęczony zapachami tego miejsca. Przed oczami miał teraz widok na skromny dziedziniec, a za murami widać było światła miasteczka, dalej małe błyskające punkty ognisk w okolicznych wioskach. Wysokość dawała mu poczucie mocy, podobne do tego gdy stając w cieniach zostaje niezauważany przez innych. Nieopisane wrażenie, że ma się największy wpływ na to co wydarzy się w następnych chwilach.
- To jest najprawdziwsza władza, panowie królowie.
 Zrobił głęboki wdech i już począł orientować się w sytuacji.
Wzdłuż ściany z ociosanych kamieni ciągnął się rząd kilku balkonów, zbudowanych i zdobionych identycznie jak ten na którym się teraz znajdował. Wszedł na balustradę, która jak zauważył była dość chropowata. Nie było możliwości poślizgu. Skok na kolejną został zatem wykonany automatycznie. Stopy wylądowały na podłodze, a rękoma złapał poręcz. Wysokie buty które od spodu miały lekki, miękki materiał zapewniły mu hałas równy zeru. Krótka opończa szyta tak by z lewej strony była dłuższa i przecinała plecy na skos lekko zafalowała podczas zwisu odsłaniając wąski sztylet, kilka malutkich fiolek i sakiewkę w której bynajmniej nie znajdowały się monety.
 Przeskoczył balustradę i udał się w stronę drzwiczek. Uprzednio zaglądnął w okno. W środku zauważył że goniec którego tropił śpi. W tej chwili wiedział już, że to właśnie on wydawał z siebie dźwięk chrapania. Wślizgnął się na wpół otwartymi dzwiczkami, nawet nie uchylając ich, następnie przybrał pozycję przypominającą siedzącego kota. Kolejną chwilę zajęło mu ponowne dostosowanie oczu do ciemności. Gdy już się to stało począł rozglądać się po izbie, nie zwracając uwagi na falujące w rytm oddechu wzniesienie na łożu w kącie po prawej. W tym momencie jego wyobrażenie o gońcach odeszło w niepamięć, ponieważ osoba zajmująca się powinnościami gońca nie miała w jego ocenie warunków aby się tym zajmować. Był on dwa razy cięższy od niego samego.
Jak było mu wiadomo królewskim gońcem nie mógł zostać byle kto, a już zwłaszcza nie ktoś o wymiarach faceta śpiącego na łożu obok. Postać ta, jak stwierdził musiała być efektem wszechobecnego nepotyzmu panującego na głównym lądzie.
 Po kilkunastu sekundach przeczesywania wzrokiem pomieszczenia, zdecydował że najpierw sprawdzi otwierane szafki sięgające pasa.
Listu z królewską pieczęcią, którego poszukiwał tam nie znalazł. Wcale nie liczył na to że od razu go znajdzie, zakładał iż optymizm jest skutkiem wielu rozczarowań. Odsuwając się od kredensu przemieścił się wgłąb niewielkiego pokoju, a jego oczom ukazało się biórko, kształtu którego nie mógł zauważyć będąc przy drzwiczkach prowadzących na balkon. Na nim znalazł tylko przyciski do papieru, inkaust i pióra wsadzone we flakonik. Pod blatem znajdowały się dwie szufladki. Otwierając pierwszą z nich jego oczom ukazała się księga o wątpliwej wiarygodności treści, którą pamiętał jeszcze z czasów spędzonych w Danturn. Księga ta prawiła o rzekomych mutantach zamieszkujących lasy północnych stepów, opisanych przez podróżnika o równie wątpliwej domenie Vexlinga Fortedreve’a. Został on przed stu laty spalony na stosie przez kapłanów Firiatu odłamu głównej religii panującej na głównym lądzie, posiadającej spore poparcie swego czasu. Autor został uprzednio uznany za heretyka, zresztą jak wielu innych badaczy, naukowców i podróżników którzy jawniej głosili swoje teorie stające naprzeciw naukom głoszonym przez kapłanów. Patrząc na okładkę jednak co do Vexlinga nie miał wątpliwości. Był zwykłym pomyleńcem i bajkopisarzem. Zastanowił się natomiast ile udało mu się przed śmiercią zarobić na tychże głupotach przez niego głoszonych a przez pospólstwo i wieśniaków zapewne z zapartym tchem słuchanych.
W kolejnej szufladce zauważył kawałek materiału, na którym położone były sygnety z insygniami gońca. Były one dość drogą biżuterią, na którą jednak ciężko byłoby znaleźć kupca nawet dla niego, a jeśli już to napewno nie bez pytań, na które odpowiadać by nie chciał. Z każdą chwilą spędzoną w komnacie odczuwał pewnego rodzaju dyskomfort, którego podłożem jak sam podejrzewał była obecność śpiącego. Gorszą sprawą jednak było to, że jedynym z kolejnych sensownych miejsc do przeszukania była szafka nocna, ułożona tuż przy łożu od strony nóg denata.
 Podchodząc w przykucniętej pozycji do swojego kolejnego obiektu poszukiwań, zastanawiał się jak ważna jest informacja ukryta w kopercie, której dostarczeniem przynajmniej nie w tej chwili zajmował się osobnik na łożu. Nie miał w zwyczaju pytać swoich klientów o detale jak zawartości listów które przejmował i wiedział też że w tej sytuacji raczej ich nie pozna.
 Królewskie listy nie mogły ot tak po prostu znikać. Ten musiał zostać przepisany. W jego staraniach leżało to aby nikt nie poznał się na tym, że ktoś mógłby mieć wgląd w informacje w liście zawarte, lub by spostrzegł to jak najpóźniej. Z każdym krokiem w stronę łoża, czuł narastający zapach nieświeżej pościeli, intensywnej woni drewna, z którego wykonana była konstrukcja utrzymująca mebel w kupie i lekkie metaliczne przebicie niewiadomego pochodzenia.
Otwierając szufladkę przeglądał rzeczy należące do śpiącego. Wśród nich znajdowała się mapa szlaku po którym miał on zmierzać. Po tym wywnioskował że goniec nie znajduje się nawet na półmetku drogi o ile końcem jego podróży miał być zamek Rodynn. Pod mapką znajdowała się koperta z odbiciem królewskiej pieczęci w czerwonej kropli wosku. Wziął ją do ręki, a następnie z uwagą skupioną na kolejne kroki oraz na tempo oddechu śpiącego udał się w stronę promieni księżyca. Wyciągając kartkę zabierał się do przepisania zawartości koperty. Spróbował wczuć się w sytuację gońca.
- Gdybym obudził się na jego miejscu w tej chwili… Starałbym się ciszej oddychać, żeby słyszeć tego kto jest tu ze mną. Nie chciałbym,  żeby wiedział że się przebudziłem. Czułbym się przerażony. Nie oddychałbym wcale.
W tym przypadku się to nie stało. Goniec charczał głośno, bezustannie.
Z jednej z kieszeni skórzanego pasa sięgnął po podłużny przedmiot wypełniony atramentem, przeznaczenie miało takie samo jak pióro gęsie leżące na biurku, natomiast walory estetyczne już nie do końca. Dla niego ważnym było iż spełniało swe zadanie, do którego już zamierzał się zabrać. W tym celu zdrapał pieczęć, a jego pozostałości odłożył obok. Tekst znajdujący się na kartce w kopercie wskazywał na czas i miejsce pewnej dostawy. Rodynn było tym miejscem, a dostawa o której była mowa miała się dokonać w przeciągu dziesięciu świtów maksymalnie. Język jakim były pisane poszczególne informacje był skąpy i w zasadzie więcej informacji  nie przekazywał. Zdziwiło go to, że nie był on zaszyfrowany. To, że więcej szczegółów nie odkrył nie wywarło na nim wielkiego zawodu. Przepisał zawartość na kartkę, którą następnie schował do paska na opasze. Z doświadczenia wiedział, że w trakcie przeszukiwania nie jest to pierwsze sprawdzane miejsce. Oddech był nadal stabilny.
Kolejnym krokiem było wsadzenie listu do koperty i ponowne przywrócenie pieczęci na swoje miejsce. Do tego drugiego normalnie potrzebowałby płomień świecy, którego z oczywistych powodów w tej komnacie znaleźć nie mógł. Sytuacja więc wymagała innego rozwiązania, na które był już przygotowany. Wyciągnął z kolejnej kieszonki na pasie dwa małe szkiełka w kształcie binokla, jednak o znacznie mniejszej grubości. Na jedno z nich wlał zawartość jednej z małych fiolek. Zaraz po tym z innej fiolki wylał znów inną ciecz. Gdy te zaczęły ze sobą reagować, pojawił się cieńki sznur szarego dymu ciągącego się w górę. Zapach unoszący się przy tym nie był czymś przyjemnym, ale wiedział, że przy uchylonych drzwiach na balkon szybko zniknie. Nad pierwsze szkiełko przyłożył drugie, a na nie zebrany wcześniej wosk o królewskim czerwonym kolorze. Ciepło wydzielające się z reakcji dwóch cieczy podgrzało pieczęć do stanu płynnego, który umożliwił mu wlanie go z powrotem na zamknięcie koperty.
Z sakiewki wyciągnął metalową odbitkę insygnii królewskich. Była ona oczywiście tylko jej podrobioną wersją, jednak podrobioną w stopniu prawie idealnym, z resztą nie jedyną w jego posiadaniu. Po przyciśnięciu wosku pieczęcią i jego zastygnięciu, schował przedmioty do kieszonek, a zawartość substancji na pierwszym ze szkiełek zneutralizował najpierw proszkiem z kolejnej z fiolek.
W tym samym momencie gdy już przymierzał się do odłożenia listu na swoje pierwotne miejsce, kształt pod przykryciem drgnął.
Postać z cienia przylgnęła do ściany.
Ostatniej w pomieszczeniu, którą wzrokiem mógł ogarnąć śpiący. Goniec zdawał się przebudzać.
 Chwilę później jednak odkaszlnął i odwrócił się na drugi bok.
Wśród odgłosów w zamku, wkrótce znów można było usłyszeć jednostajny oddech. Dopiero teraz skojarzył jeszcze jeden zapach w komnacie, którego przyczyny nie mógł się odnaleźć. Goniec musiał mieć gorączkę, dlatego wyczuwał metaliczną woń w jego pocie.
 Postać z cienia mogła zatem spokojnie wsunąć list spowrotem na swoje miejsce. Miał wszystko czego potrzebował. Księżyc jakby na zawołanie znów skrył się za chmurami topiąc mrokiem resztki światła w komnacie. Gdyby wygrał z chmurami ponownie i rzucił kilka snopów swoich białych promieni przez okna komnaty by możliwe było dostrzeżenie jakichkolwiek zarysów ludzkiej sylwetki takowej nikt by już nie zauważył, bo w komnacie został tylko falujący pod przykryciem kształt na łożu.