Mrok wlewał się do zamku Tanis
każdą możliwą drogą. Chłodny powiew towarzyszył mu wpadając w nieszczelne
okiennice. Kamienne ściany twierdzy, zalane atramentem prawie znikały na tle Gór
Południowych. Gwar mieszkańców ustępował, a cała okolica zasypiała na dobre.
Główny korytarz był pusty. Tylko gęste od
kurzu powietrze wypełniało jego przestrzeń . Z czasem nabierało ono
granatowego, ciężkiego koloru. Szalejący na zewnątrz wiatr tworzył świst w
każdej szczelinie, który jak brzytwa rozcinał panującą ciszę.
W bocznym holu po zachodniej
stronie co kilkanaście metrów paliły się świece. Ich płomień był skąpy na tyle,
by w noc taką jak ta, gdy księżyc skrywał się za chmurami sprawiły, że postać
posuwająca się wzdłuż korytarza była prawie niedostrzegalna. Prawie. Bo co
kilka metrów światło odbijało się od kilku punktów razem tworzących sylwetkę.
Co kilka metrów dostrzec można było zarys ułożony z migotających elementów
ubioru. Punkty pojawiały się i znikały. Sunęły przed siebie z każdą chwilą
stając się wyraźniejsze.
Wkrótce do sylwetki dołączył
dźwięk kroków. Echo niosło je, mimo nieudolnej próby ich tłumienia. Ciężkie
buty rytmicznie stukały o kamienną posadzkę. Przy braku innych odgłosów
sprawiały wrażenie nadciągającego, ciężkiego wałacha wojennego, okutego tylko po
to by budzić trwogę we wszystkich stojących na jego drodze. Uderzały jak obuch
z każdym krokiem, a było ich już kilkanaście. Hałas narastał.
Wiadomym było, iż ktokolwiek to był, nie chciał
on zbudzić i poinformować innych, że udaje się w stronę drzwi, spod których
prześwitu każdy powiew niósł zapachy kobiecego potu i mydlin. Ktoś o bardziej
wyostrzonym zmyśle węchu szybko mógłby się domyśleć co znajdowało się za nimi. Była
to pralnia, połączona z miejscem do spania dla służek. Mężczyzna zmierzający w
ich stronę był tego świadomy, nawet i bez wzmożonej wrażliwości na wonie.
Przeszedł kolejnych kilka kroków. Cień i błysk
naprzemian z odgłosem stąpania kończące
się szkrzypnięciem zawiasów. Niemal lśniące naramienniki i hełm wkroczyły w
mieszaninę ciemności i zapachów za przestrzenią otwartych drzwi i zniknęły na
dobre. W tym samym momencie w ciemności wydawałoby się, że błysnęły oczy. To
była wyczekana przez intruza chwila, aby wyjść zza skalnego filaru.
Idąc, a raczej sunąc w cieniach w stronę
skręcanych schodów rozmyślał nad groteską tego co przed chwilą widział.
Świadczyło to tylko o tym, że ludzi zawsze gubią ich pierwotne instynkty, ich
niezaspokojone potrzeby.
Czegóż to nie robi się dla miłości. – Podniósł górną wargę z jednej
strony. Szczękę miał ściśniętą. Ironizował.
– Ciekawe czy to miłość?
Zlany z tej samej materii co ściana, wzdłuż
której zdawałoby się płynął, rozwijał w wyobraźni przebieg wydarzeń, które
nastąpiły by po ujawnieniu się, iż na warcie tego konkretnego strażnika ktoś
niechciany w tym miejscu mógł swobodnie przemieszczać się pomiędzy izbami.
Często myślał w ten sposób. Kilka kroków w
przód. Jeśliby jego tor myśli przyrównać do błyskawicy, a za początek wziąć
chwilę obecną i wydarzenia jakie mają miejsce tu i teraz to właśnie w tym
momencie przeskakiwał z gałęzi tej jednej błyskawicy na drugą. Każda z nich
była niezależna, inna od pozostałej. Każda pędząca we własnym kierunku i
kończąca się gdzieś indziej. Ciągle się dzieliły. Takich błyskawic było w jego
głowie mnóstwo. Trzymał nad nimi pieczę, kontrolował burzę. Manewrował między
alternatywami rzeczywistości.
Mijał się z kolejnymi filarami,
które im wyżej patrząc przypominały suknie opadającą na podłoże. Podłożem dla
nich sufit. Zmyślna wizja architektoniczna nie umknęła jego uwadze. Mało rzeczy
umykało.
Pomieszczenie do którego dostał
się przez ciężkie, ledwo otwierające się drzwi było większe niż reszta.
Wysokie.
A oto i sala audiencyjna -
pomyślał.
Mimo tego, że było w niej ciemno,
jego wzrok przystosowany już do braku światła dostrzegł jak bogato zdobione
jest krzesło znajdujące się na jej końcu, umieszczone pomiędzy dwoma wysokimi
sztandarami rodu Labbecków, ciągnących się aż po samo sklepienie. Rezydujący w
Tanis Lord Sigurd jak było wiadomo właśnie z tego rodu się wywodził. Po chwili
zauważył również witraże w okiennicach, na wysokości równej około trzech jego.
W dzień zapewne koloryzowały one snopy słonecznych promieni wpadających przez
nie do sali. Teraz tylko pomogły mu zorientować się, że księżyc musiał wyłonić
się zza chmur. Wszechobecny granat nieco ustąpił.
Miał już okazję poznać wnętrza
budowli od kiedy wdarł się wadą konstrukcyjną zamkowego muru i nie było
to wcale miłe wrażenie. Znaki brudu i niechlujności mieszkańców były do
wyczucia praktycznie na każdym kroku. Pomieszczenia niżej przesiąknięte
szczurzymi odchodami przekonały go w myśli, że twierdza swoje lata świetności
ma za sobą. Jednak w porównaniu do dziedzińca, czy korytarzy, ta sala była w
dość znośnym stanie. Nawet bogata była w drobiazgi na których co chwilę
zawieszał oko. Niektóre malunki wiszące z rzadka na ścianach musiały być bardzo
stare i zapewne cenne. Zwłaszcza mniejsze ikony, ze złoconymi ramkami. Oblewał
swoim spojrzeniem wszystkie małe szczegóły wystroju wnętrza, aż po chwili
otrząsnął się i ruszył dalej.
Za kolejnymi drzwiami przestrzeń
była nieco mniejsza, lecz przestronność komnaty świadczyła o jej
funkcjonalności.
- Tu odbywały się przyjęcia
W tym przekonaniu utwierdził go zauważony
wielki pełen śladów ostatniej uczty stół usytuowany pod ścianą. Jedzenie zostawione
na nim było bliskie zepsucia. Było go na nim sporo. Jedna chłopska rodzina,
licząca pięć osób mogłaby wyżywić się tym wszystkim co stało przed nim przez
przynajmniej tydzień, jak oszacował.
Słyszał w kątach ciche ocieranie
szczurzych futerek o ścianę.
- Ignorancja, egoizm i przede wszystkim głupota – mruknął.
Według niego, każda rzecz winna
być wykorzystana do końca. Marnotrawstwo jest nieefektywne i staje się domeną
czystego bezsensu. Braku wyobraźni.
- Przepych staje się chorobą, która niesie za sobą ślepotę. Żyją w
swoim zamkniętym światku, z własną wizją na życie.Przekonani iż są czymś lepszym,
ze względu na urodzenie czy posiadanie. Może nie tyle złego w tej ignorancji co w
niewiedzy. Tak, wykończy ich niewiedza, skutek tej zarazy którą się karmią. Piękną
rzeczą jest śmierć która jest taka sama dla wszystkich.
Przemieszczając się w stronę kolejnych schodów
szacował ilość czasu jaki zajęło mu dostanie się na piętro z pokojami dla
gości, faktycznie było to jakiś kwadrans. Podobnie też przewidywał on sam,
dość obiektywnie sumując wszystkie momenty. Wiedział jak wielkie
znaczenie ma dobra umiejętność pilnowania ich upływu dla kogoś w jego sytuacji
i jak może wpłynąć na wynik niepoprawne złudzenie, że samotność w ciemności
spędza się wolniej.
Znalazł się za łukiem wieńczą
cym
koniec klatki schodowej.
Strażnicy nie robili regularnych obchodów.
Prawie nie robili ich wcale, dlatego też zadanie nie należało do
najtrudniejszych. Na ten fakt składała
się również niesubordynacja tych nielicznych wartowników, której kolejnym
dowodem był niosący się zapach alkoholu, prowadzący do drzwi strażnicy na
flance.
Piętro na które wkroczył zdawało
się spokojniejsze. Korytarz prowadzący do pokoi był uszczelniony, na ścianach
zamieszczone były drewniane obicia, a sufit był niżej. Powietrze różniło się od
tego które wdychał wcześniej. Cieplejsze i bardziej wilgotne. W kilkanaście
kroków mógł przejść przypominający sztolnię przedsionek. Idąc wzdłuż niego zdał
sobie sprawę, że gdy ktoś pojawi się na drugim końcu, może go łatwo dostrzec. Należało
się śpieszyć.
Gdy ruszył w z zamiarem
otworzenia pierwszych drzwi po lewej, echo zaczęło nieść w jego stronę czyjeś
chrapanie. Było ono na tyle głośne, że od razu zorientował się skąd dobiegało.
Jak wiedział, więcej osób niż goniec, którego zamierzał odwiedzić , nie powinno
być w gościnnych komnatach.
Lekko pchnął dzwi. Pokój ten jednak był
zamknięty na prymitywną zasuwę, bo próby jego otwarcia spełzały na niczym,
podobnie jak wsuwanie wytrychów do dziurki na klucz, w której złamany niegdyś został
on sam. Inaczej było z pomieszczeniem obok, do którego udało mu sie dostać. Miało
ono wejście na mały balkon. Wszystkie na tym piętrze miały. Była to taka sama komnata
gościnna, jak ta do której wejść nie mógł. Po zapachu zgnilizny i pajęczynach
które oplotły jego twarz stwierdził jednak słusznie, iż dawno nikt z niej nie
korzystał.
Okienko do którego podszedł
wydałoby z siebie zgrzyt, który nie byłby żadnym z naturalnych odgłosów
zamczyska, gdyby wcześniej nie użył na jego zawiasach oleju o ciemnej barwie. W
jego ocenie przez nie łatwiej było się dostać na balkon niż przez zasunięte
łóżkiem drzwiczki.
Przy wyjściu na zewnątrz uderzył
go powiew chłodnego powietrza, będacy lekarstwem na jego nos zmęczony zapachami
tego miejsca. Przed oczami miał teraz widok na skromny dziedziniec, a za murami
widać było światła miasteczka, dalej małe błyskające punkty ognisk w
okolicznych wioskach. Wysokość dawała mu poczucie mocy, podobne do tego gdy
stając w cieniach zostaje niezauważany przez innych. Nieopisane wrażenie, że ma
się największy wpływ na to co wydarzy się w następnych chwilach.
- To jest najprawdziwsza władza, panowie królowie.
Zrobił głęboki wdech i już począł orientować
się w sytuacji.
Wzdłuż ściany z ociosanych
kamieni ciągnął się rząd kilku balkonów, zbudowanych i zdobionych identycznie
jak ten na którym się teraz znajdował. Wszedł na balustradę, która jak zauważył
była dość chropowata. Nie było możliwości poślizgu. Skok na kolejną został
zatem wykonany automatycznie. Stopy wylądowały na podłodze, a rękoma złapał
poręcz. Wysokie buty które od spodu miały lekki, miękki materiał zapewniły mu
hałas równy zeru. Krótka opończa szyta tak by z lewej strony była dłuższa i
przecinała plecy na skos lekko zafalowała podczas zwisu odsłaniając wąski
sztylet, kilka malutkich fiolek i sakiewkę w której bynajmniej nie znajdowały
się monety.
Przeskoczył balustradę i udał się w stronę
drzwiczek. Uprzednio zaglądnął w okno. W środku zauważył że goniec którego
tropił śpi. W tej chwili wiedział już, że to właśnie on wydawał z siebie dźwięk
chrapania. Wślizgnął się na wpół otwartymi dzwiczkami, nawet nie uchylając ich,
następnie przybrał pozycję przypominającą siedzącego kota. Kolejną chwilę
zajęło mu ponowne dostosowanie oczu do ciemności. Gdy już się to stało począł rozglądać
się po izbie, nie zwracając uwagi na falujące w rytm oddechu wzniesienie na
łożu w kącie po prawej. W tym momencie jego wyobrażenie o gońcach odeszło w niepamięć,
ponieważ osoba zajmująca się powinnościami gońca nie miała w jego ocenie
warunków aby się tym zajmować. Był on dwa razy cięższy od niego samego.
Jak było mu wiadomo królewskim
gońcem nie mógł zostać byle kto, a już zwłaszcza nie ktoś o wymiarach faceta
śpiącego na łożu obok. Postać ta, jak stwierdził musiała być efektem wszechobecnego
nepotyzmu panującego na głównym lądzie.
Po kilkunastu sekundach przeczesywania
wzrokiem pomieszczenia, zdecydował że najpierw sprawdzi otwierane szafki sięgające
pasa.
Listu z królewską pieczęcią,
którego poszukiwał tam nie znalazł. Wcale nie liczył na to że od razu go
znajdzie, zakładał iż optymizm jest skutkiem wielu rozczarowań. Odsuwając się
od kredensu przemieścił się wgłąb niewielkiego pokoju, a jego oczom ukazało się
biórko, kształtu którego nie mógł zauważyć będąc przy drzwiczkach prowadzących
na balkon. Na nim znalazł tylko przyciski do papieru, inkaust i pióra wsadzone
we flakonik. Pod blatem znajdowały się dwie szufladki. Otwierając pierwszą z
nich jego oczom ukazała się księga o wątpliwej wiarygodności treści, którą
pamiętał jeszcze z czasów spędzonych w Danturn. Księga ta prawiła o rzekomych
mutantach zamieszkujących lasy północnych stepów, opisanych przez podróżnika o
równie wątpliwej domenie Vexlinga Fortedreve’a. Został on przed stu laty
spalony na stosie przez kapłanów Firiatu odłamu głównej religii panującej na głównym
lądzie, posiadającej spore poparcie swego czasu. Autor został uprzednio uznany
za heretyka, zresztą jak wielu innych badaczy, naukowców i podróżników którzy
jawniej głosili swoje teorie stające naprzeciw naukom głoszonym przez kapłanów.
Patrząc na okładkę jednak co do Vexlinga nie miał wątpliwości. Był zwykłym
pomyleńcem i bajkopisarzem. Zastanowił się natomiast ile udało mu się przed
śmiercią zarobić na tychże głupotach przez niego głoszonych a przez pospólstwo
i wieśniaków zapewne z zapartym tchem słuchanych.
W kolejnej szufladce zauważył
kawałek materiału, na którym położone były sygnety z insygniami gońca. Były one
dość drogą biżuterią, na którą jednak ciężko byłoby znaleźć kupca nawet dla
niego, a jeśli już to napewno nie bez pytań, na które odpowiadać by nie chciał.
Z każdą chwilą spędzoną w komnacie odczuwał pewnego rodzaju dyskomfort, którego
podłożem jak sam podejrzewał była obecność śpiącego. Gorszą sprawą jednak było
to, że jedynym z kolejnych sensownych miejsc do przeszukania była szafka nocna,
ułożona tuż przy łożu od strony nóg denata.
Podchodząc w przykucniętej pozycji do swojego
kolejnego obiektu poszukiwań, zastanawiał się jak ważna jest informacja ukryta
w kopercie, której dostarczeniem przynajmniej nie w tej chwili zajmował się
osobnik na łożu. Nie miał w zwyczaju pytać swoich klientów o detale jak
zawartości listów które przejmował i wiedział też że w tej sytuacji raczej ich
nie pozna.
Królewskie listy nie mogły ot tak po prostu
znikać. Ten musiał zostać przepisany. W jego staraniach leżało to aby nikt nie
poznał się na tym, że ktoś mógłby mieć wgląd w informacje w liście zawarte, lub
by spostrzegł to jak najpóźniej. Z każdym krokiem w stronę łoża, czuł
narastający zapach nieświeżej pościeli, intensywnej woni drewna, z którego
wykonana była konstrukcja utrzymująca mebel w kupie i lekkie metaliczne przebicie
niewiadomego pochodzenia.
Otwierając szufladkę przeglądał
rzeczy należące do śpiącego. Wśród nich znajdowała się mapa szlaku po którym
miał on zmierzać. Po tym wywnioskował że goniec nie znajduje się nawet na
półmetku drogi o ile końcem jego podróży miał być zamek Rodynn. Pod mapką
znajdowała się koperta z odbiciem królewskiej pieczęci w czerwonej kropli
wosku. Wziął ją do ręki, a następnie z uwagą skupioną na kolejne kroki oraz na
tempo oddechu śpiącego udał się w stronę promieni księżyca. Wyciągając kartkę
zabierał się do przepisania zawartości koperty. Spróbował wczuć się w sytuację
gońca.
- Gdybym obudził się na jego miejscu w tej chwili… Starałbym się ciszej
oddychać, żeby słyszeć tego kto jest tu ze mną. Nie chciałbym, żeby wiedział że się przebudziłem. Czułbym się
przerażony. Nie oddychałbym wcale.
W tym przypadku się to nie stało.
Goniec charczał głośno, bezustannie.
Z jednej z kieszeni skórzanego
pasa sięgnął po podłużny przedmiot wypełniony atramentem, przeznaczenie miało
takie samo jak pióro gęsie leżące na biurku, natomiast walory estetyczne już
nie do końca. Dla niego ważnym było iż spełniało swe zadanie, do którego już
zamierzał się zabrać. W tym celu zdrapał pieczęć, a jego pozostałości odłożył
obok. Tekst znajdujący się na kartce w kopercie wskazywał na czas i miejsce
pewnej dostawy. Rodynn było tym miejscem, a dostawa o której była mowa miała
się dokonać w przeciągu dziesięciu świtów maksymalnie. Język jakim były pisane
poszczególne informacje był skąpy i w zasadzie więcej informacji nie przekazywał. Zdziwiło go to, że nie był
on zaszyfrowany. To, że więcej szczegółów nie odkrył nie wywarło na nim
wielkiego zawodu. Przepisał zawartość na kartkę, którą następnie schował do
paska na opasze. Z doświadczenia wiedział, że w trakcie przeszukiwania nie jest
to pierwsze sprawdzane miejsce. Oddech był nadal stabilny.
Kolejnym krokiem było wsadzenie
listu do koperty i ponowne przywrócenie pieczęci na swoje miejsce. Do tego
drugiego normalnie potrzebowałby płomień świecy, którego z oczywistych powodów
w tej komnacie znaleźć nie mógł. Sytuacja więc wymagała innego rozwiązania, na
które był już przygotowany. Wyciągnął z kolejnej kieszonki na pasie dwa małe
szkiełka w kształcie binokla, jednak o znacznie mniejszej grubości. Na jedno z
nich wlał zawartość jednej z małych fiolek. Zaraz po tym z innej fiolki wylał
znów inną ciecz. Gdy te zaczęły ze sobą reagować, pojawił się cieńki sznur
szarego dymu ciągącego się w górę. Zapach unoszący się przy tym nie był czymś
przyjemnym, ale wiedział, że przy uchylonych drzwiach na balkon szybko zniknie.
Nad pierwsze szkiełko przyłożył drugie, a na nie zebrany wcześniej wosk o
królewskim czerwonym kolorze. Ciepło wydzielające się z reakcji dwóch cieczy
podgrzało pieczęć do stanu płynnego, który umożliwił mu wlanie go z powrotem na
zamknięcie koperty.
Z sakiewki wyciągnął metalową
odbitkę insygnii królewskich. Była ona oczywiście tylko jej podrobioną wersją,
jednak podrobioną w stopniu prawie idealnym, z resztą nie jedyną w jego
posiadaniu. Po przyciśnięciu wosku pieczęcią i jego zastygnięciu, schował
przedmioty do kieszonek, a zawartość substancji na pierwszym ze szkiełek
zneutralizował najpierw proszkiem z kolejnej z fiolek.
W tym samym momencie gdy już
przymierzał się do odłożenia listu na swoje pierwotne miejsce, kształt pod
przykryciem drgnął.
Postać z cienia przylgnęła do ściany.
Ostatniej w pomieszczeniu, którą
wzrokiem mógł ogarnąć śpiący. Goniec zdawał się przebudzać.
Chwilę później jednak odkaszlnął i odwrócił
się na drugi bok.
Wśród odgłosów w zamku, wkrótce
znów można było usłyszeć jednostajny oddech. Dopiero teraz skojarzył jeszcze
jeden zapach w komnacie, którego przyczyny nie mógł się odnaleźć. Goniec musiał
mieć gorączkę, dlatego wyczuwał metaliczną woń w jego pocie.
Postać z cienia mogła zatem spokojnie wsunąć
list spowrotem na swoje miejsce. Miał wszystko czego potrzebował. Księżyc jakby
na zawołanie znów skrył się za chmurami topiąc mrokiem resztki światła w
komnacie. Gdyby wygrał z chmurami ponownie i rzucił kilka snopów swoich białych
promieni przez okna komnaty by możliwe było dostrzeżenie jakichkolwiek zarysów
ludzkiej sylwetki takowej nikt by już nie zauważył, bo w komnacie został tylko
falujący pod przykryciem kształt na łożu.